Jo nic nie odpowiedziała.
— Pomożesz nam? — spytał.
— Abyś wzleciał ku statkowi i spotkał się z nim?
Skinął głową.
— Nie inaczej. Zdaje się, że ty też chcesz zostać astronautką. Pomóż nam skontaktować się z tym statkiem, a rząd zacznie werbować astronautów całymi tysiącami.
— Dobrze — rzekła. — To będzie dla mnie szansa. O ile Mac wcześniej nas nie nakryje.
Stoner podniósł ręce w geście, który mówił: „Wszystko zależy od ciebie.
— Tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego od razu wysyłać misję załogową, a nie jakąś automatyczną sondę — mówiła — taką jak te, które wysłał my na Marsa i Wenus.
— Dlatego, że zbudowanie takich sond zajęłoby całe lata — pośpieszy odpowiedzią. — A poza tym one nie są inteligentne. To tylko zaprogramowane maszyny, które robią jedynie to, co się im każe, i absolutnie nic więcej. W jaki sposób zaprojektujesz maszynę do zbadania czegoś, czego świat nigdy nie widział? Czegoś, o czym nie wiemy niemal nic?
— Obiekt opuściłby układ słoneczny, zanim komisje skończyłyby dyskutować nad tą sprawą — dodał Markow.
— A my mamy przecież załogowe promy orbitalne — mówił pośpiesznie Stoner. — NASA ma takie wahadłowce. A Rosjanie mają swoje Sojuzy. Jeśli się nie mylę, jest nawet niedaleko stąd wyrzutnia rakietowa. Na wyspie Johnstona.
— Mamy również stację Salut — zauważył Markow. — Krąży bez przerwy po orbicie wokół Ziemi z dwoma kosmonautami na pokładzie. Można by ich wysłać…
— Nie — przerwał mu Stoner. — Ja tam polecę.
— Rozumiem — ciągnął Markow — że chciałby pan być jednym z tych, którzy polecą, ale…
— Żadnych „ale”. Potrzebujemy kogoś, kto wie, czego tam szukać. Nie można tak zaprogramować kosmonauty, aby wykonał wszystko, co trzeba. Nie może pan zmienić rakietowego mola w astrofizyka nawet w ciągu kilku miesięcy. Ja jestem logicznym wyborem do tej misji. Jeśli wyślecie kogoś innego, będzie to równie głupie, jak wysłanie automatycznej sondy z jej ograniczonym oprogramowaniem.
Markow pogładził w zamyśleniu brodę.
— Faktycznie, pańska argumentacja jest nie do zbicia — rzekł. — Jest pan doskonale wprowadzony we wszystko, co tu robimy, a do tego ma pan doświadczenie jako astronauta. Moglibyśmy na przykład wysłać pana w naszej rakiecie w towarzystwie jednego z naszych kosmonautów.
Stoner pokiwał głową z uznaniem.
— To całkiem niezły pomysł — rzekł.
— Ale gdybyś ty miał lecieć — wtrąciła nieśmiało Jo — oni na prędce przeprowadzą jakąś nie dopracowaną misję, nieprawdaż?
— Niestety — odparł Stoner. — Gdyby Wielki Mac od razu opracował plan spotkania z tym statkiem, poszłoby nam to znacznie łatwiej.
Jo potrząsnęła głową.
— To mi wygląda na strasznie ryzykowne przedsięwzięcie — powiedziała.
Przechodzili akurat obok latarni ulicznej i w jej świetle Stoner zdał sobie sprawę, że z oczu Jo wyziera niepokój i obawa. Uśmiechnął się do niej i rzekł:
— Nie martw się. Jazda samochodem po Bostonie jest bardziej niebezpieczna.
Na jej twarzy pojawił się chwilowy uśmiech, lecz zaraz powróciła powaga.
— Nie wierzysz mi? — spytał.
Jo przez chwilę rozważała coś w milczeniu. Mijali akurat grupę przyczep kempingowych i zbliżali się do szarych, brzydkich budynków biurowych.
— Muszę to zrobić — rzekł Stoner. — Muszę.
— Potrzebny nam jest jeszcze ktoś do pomocy w naszej małej rewolucji — wtrącił się Markow.
— Po co? — zdziwił się Stoner.
— Potrzebujemy kogoś o dostatecznie dużym autorytecie naukowym, aby jego opinia przezwyciężyła obiekcje McDermotta, gdy ten odkryje naszą zmowę.
— Może wciągnąć w to szefa waszej delegacji, Zworkina — zasugerowała Jo.
— Odpada — rzekł Markow. — Jest za stary i za ostrożny, aby walczyć z McDermottem. Miałem na myśli kosmologa Reynauda.
— Tego mnicha?
— Tak. Jest w bezpośrednim kontakcie z Watykanem, który może być dla nas bardzo użyteczny politycznie.
— Watykan? A jakiż wpływ na politykę może mieć Watykan?
— Kiedyś to samo pytanie zadał nasz nieodżałowany Józef Stalin — odparł Markow. — I gdy znalazł odpowiedź, miał już bardzo smutną minę.
— Ten Reynaud przypomina mi ptysia. — Stoner uśmiechnął się lekceważąco. — Nie będzie miał odwagi stanąć w szranki z Wielkim Makiem. A co powiecie o Cavendishu?
— Jest chory — powiedziała Jo.
— Ale jest związany z NATO, i to na bardzo wysokim szczeblu. Przynajmniej tak mi mówiono.
— Nie sądzę, aby to był odpowiedni dla nas człowiek — rzekł Markow powoli.
— A ponadto jest przecież chory — powtórzyła Jo. — Jest zupełnie wykończony fizycznie.
— Mimo wszystko porozmawiałbym z nim — upierał się Stoner.
Markow jednak nie dawał za wygraną.
— Proszę, nie zbliżaj się zbytnio do niego, Keith — rzekł. — Wszyscy za dobrze wiedzą, że stoisz w opozycji do McDermotta.
— A więc jak…?
— Ja z nim porozmawiam — zaofiarowała się Jo. — Ale nie myślę, aby coś z tego wyszło.
— A ja spróbuję się zbliżyć do Reynauda — rzekł Markow.
Byli teraz na wysokości osiedla bungalowów i daleko na ulicy Stoner zauważył dwoje ludzi kierujących się w stronę plaży.
— Och, u nas wciąż pali się światło — rzekł Markow. — Moja połowica pewnie nie może się mnie doczekać.
Podeszli do jego bungalowu.
— Może wpadniecie do mnie na kawę? — spytał.
Jo zerknęła na Stonera, ale ponieważ potrząsnął przecząco głową, ona także podziękowała za zaproszenie.
— W takim razie, do jutra — rzekł Markow i chwyciwszy wyciągniętą ku niemu prawicę Stonera w obie dłonie, serdecznie ją uścisnął. Potem zajrzawszy Amerykaninowi głęboko w oczy, rzekł: — Są przeciw nam zaangażowane ogromne siły.
— Wiem o tym — powiedział Stoner.
— Większe, niż pan przypuszcza — mówił Rosjanin z zagadkowym uśmiechem.
Stoner pokiwał głową.
— To nie ma znaczenia.
— Ma pan rację. Wyzwiemy ich do walki. Razem. Wystąpimy przeciw nim wszystkim.
— Trafił pan w sedno.
— Keith… jestem dumny, że mogę być twoim przyjacielem.
— A ja jestem dumny, że mogę być twoim, Kirył. Pokonamy tych łajdaków! Zobaczysz.
— Oczywiście. — Markow zwrócił się ku Jo, ujął ją za rękę i ucałował. — Dla pani, droga damo, każdy mężczyzna stanąłby ochoczo przed plutonem egzekucyjnym.
Roześmiała się perliście.
— Pan jest bardzo miły — rzekła. — Ale czy nie nazbyt dramatyczny?
— Och, wiem o tym. To nasza narodowa przywara. My, Rosjanie, jesteśmy bardzo uczuciowi. Przeżywamy wszystko głęboko. — Przerwał i lekko się zaczerwienił, jak gdyby z zażenowania. — A więc, dobranoc. Być może nasz przybysz z kosmosu jutro odpowie na nasze sygnały i w ogóle nie trzeba będzie wywoływać rewolucji.
— Dobranoc — pożegnał go Stoner.
Markow wstąpił po schodkach na werandę swego domku i wszedł do środka, a Stoner poprowadził Jo w stronę jej hotelu.
— Przyjemny gość — rzekł Stoner. — Lubię go.
— Ja też.
— Naprawdę uważasz, że Reynaud będzie nam pomocny?
— W każdym razie bardziej niż Cavendish — odparła. — On powinien leżeć w szpitalu.