Выбрать главу

Jakie notatki?

Te, które w razie potrzeby błyskawicznie bym wyczarował.

Prostota i błyskotliwość tego oszustwa dodały mi otuchy i zachęciły do działania.

Kiedy tekst był gotowy, pomyślałem, że brzmi dokładnie tak, jak by brzmiał, gdybym wsiadł do samolotu, wylądował w Shreveport i dotarł do tego domu o zasłoniętych oknach.

A jednak muszę przyznać, że dłonie odrobinę mi drżały, kiedy wieczorem oddałem go redaktorowi.

Stałem tam i patrzyłem, jak trafia potem do korekty.

Następnego ranka on wezwał mnie do swojego biura.

Moje drżenie stopniowo rosło. Trząsłem się zżerany strachem, który ogarnia człowieka w drodze do gabinetu pryncypała po złapaniu na gorącym uczynku z plagiatorskimi notatkami w kieszeni.

Tymczasem powtarzałem swoją wersję: „Nie zdążyłem na samolot, więc zadzwoniłem do nich i przeprowadziłem

rozmowę przez telefon… To się już nigdy nie powtórzy… Powinienem był uprzedzić… Tak mi przykro… „.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, kiedy wszedłem, była gazeta z moim artykułem. Pierwsza strona, lewy dolny róg.

„Smutny powrót żołnierza”.

Przyjrzał mi się znad swoich dwuogniskowych okularów. Był chyba jeszcze bardziej rozczochrany niż zwykle. Odkąd w nowojorskich biurach zabroniono palenia, zaczął żuć wszystko, co miał w zasięgu ręki. Tym razem był to prawie przegryziony na pół czerwony ołówek, który ostrożnie wyjął z ust i powolnym ruchem zatrzymał nad tekstem, jakby odciągał cyngiel

– Niezły kawałek – powiedział. – Poruszający, ale nie ckliwy. Naprawdę dobry.

– Dziękuję – powiedziałem.

Możliwe, że nawet się zaczerwieniłem.

ROZDZIAŁ 12

Dawno temu Littleton miało aspiracje zostać drugim Palm Springs. Kierując się teorią rozwoju urbanistycznego – zbudujmy, a przyjadą, przygotowano teren pod pole golfowe i dwa rozległe kompleksy rekreacyjne.

Nie przyjechali.

Być może dlatego że Palm Springs miało Boba Hope'a, Shecky'ego Greene'a i tłumy innych starzejących się członków legendarnego klubu komików, podczas gdy Littleton tylko Sonny'ego Rolpha.

Przedsięwzięciu nie pomogło również, że główny inwestor z Littleton splajtował z powodu krachu na początku lat dziewięćdziesiątych, właśnie wtedy, kiedy Vegas stało się tanią alternatywą dla szukających weekendowych rozrywek mieszkańców Los Angeles.

Kompleksów wypoczynkowych nigdy nie ukończono, a budowę pola golfowego przerwano na dziewiątym dołku.

Teraz główną atrakcją były otwarcia centrów handlowych. To dzisiejsze było pierwszorzędne.

Kowboje-klauni rozdawali balony poskręcane w małe różowe jamniki. Buczące maszyny przędły połyskujące szpule waty cukrowej. Facet o wyglądzie Billy'ego Raya Cyrusa śpiewał piosenkę country o dziewczynie, która go porzuciła, sprawiając, że na przemian czerwieni się, blednie i sinieje.

Tak się złożyło, że kolorystyka jego uczuć odpowiadała barwom wstęgi, którą zręcznie przeciął urzędujący trzecią kadencję burmistrz Littleton. Patriotyzm wyraźnie był w modzie. Chciwy tłum wlał się przez szerokie drzwi w poszukiwaniu promocji i klimatyzacji. Niekoniecznie w tej kolejności.

Nate Cohen, nasz praktykant z Pepperdine University, towarzyszył mi podczas przygotowania relacji z tego wiekopomnego wydarzenia. W dniu, kiedy się poznaliśmy, poinformował mnie, że kumple z bractwa nazywają go Nate Skate.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Nie wiem – odparł zaskoczony pytaniem.

Nate bombardował mnie pytaniami na temat dziennikarstwa w chwilach, kiedy nie nawijał przez telefon ze swoją dziewczyną. Oznajmił z dumą, że mają takie same telefony i że można nimi robić zdjęcia, które nie odbiegają jakością od zdjęć robionych aparatem fotograficznym. Na dowód pokazał mi swoją dziewczynę Rinę leżącą nago na ogrodowym szezlongu.

– Czyż nie jest słodka? – spytał.

– Jesteś pewien, że chcesz pokazywać to ludziom? – odpowiedziałem pytaniem.

– Ty nie jesteś ludźmi. Jesteś moim mentorem. Tak jakby.

– Może nie życzyłaby sobie, żeby twój mentor oglądał ją nago?

– E, nie miałaby nic przeciwko temu. Ciągle jeździmy do Black's Beach.

Black's Beach była osławioną zatoczką dla nudystów na południe od La Jolla.

Wywiązaliśmy się ze swoich obowiązków z powierzchownym profesjonalizmem.

Wywiad ze sprzedawczynią w średnim wieku, która hojnie spryskała mnie eau de coś tam Calvina Kleina, nie przyprawił mnie o dziennikarski orgazm. Tak jak rozmowa z kierownikiem stoiska AGD, niezależnie od fachowości, z jaką demonstrował działanie sokowirówki połączonej z tosterem oraz odkurzacza z elektronicznym układem scalonym.

Moje myśli krążyły gdzie indziej.

Belinda Washington dożyła setnych urodzin, a potem nagle odeszła. Dowiedziałem się o tym z radia dziś rano.

„Ze smutniejszych wydarzeń – powiedział prezenter lokalnej stacji – odeszła nasza stulatka. Belinda Washington przeprowadziła się do wielkiego domu opieki w niebie”.

„Czego wszystkim życzymy”, zawtórował mu radośnie współgospodarz programu.

Odstawiłem Nate'a i pojechałem do domu opieki.

Właściwie nie wiem dlaczego.

Kiedy wszedłem do holu, pan Birdwell odprowadzał właśnie do drzwi jakąś parę w średnim wieku.

– Proszę dać nam znać – powiedział. – Liczba miejsc jest ograniczona.

Już próbował zapełnić jej łóżko. Domy spokojnej starości są dziś jak restauracje – te lepsze prowadzą listy rezerwacji długości wielu kilometrów.

Pan Birdwell rozpoznał mnie od razu.

– Co pana do nas znowu sprowadza, panie Valle?

– Słyszałem o Belindzie. Piszę kontynuację.

Gapił się na mnie zaskoczony, czekając na dalszy ciąg zdania.

– Zastanawiałem się, na co umarła.

– Miała sto lat – odpowiedział, jak gdyby to stwierdzenie zawierało wszystkie niezbędne wyjaśnienia.

– Kiedy tu byłem, odniosłem wrażenie, że czuła się całkiem dobrze.

– Serce – powiedział. – Po prostu odmówiło posłuszeństwa.

– Rozumiem. – Przypomniałem sobie zimne ręce Belindy, przeciwieństwo ciepłego dotyku Anny. Zimne kończyny są objawem słabego krążenia. Serce, jasne.

– Czy mógłbym zobaczyć jej pokój?

– Po co?

– Dla potrzeb artykułu.

Nie było żadnego artykułu. W chwili, gdy te słowa przechodziły mi przez usta, wiedziałem, że kłamię.

– Nie ma tam wiele do zobaczenia – odparł pan Birdwell. – Ale niech będzie.

Odwrócił się i pokazał, żebym poszedł za nim.

Minęliśmy stanowisko pielęgniarek, gdzie wózki inwalidzkie stały rzędem jak przy wejściu do supermarketu. Pielęgniarki wydawały się dziś przygnębione. Może one też lubiły Belindę.

Odziany w szlafrok mężczyzna, wyposażony w maskę tlenową, niezdarnym krokiem przemierzał korytarz za pomocą chodzika. Spojrzał na mnie i zmrużył oczy, próbując się skoncentrować. Był wtedy w świetlicy, przypomniałem sobie, i przez chwilę zastanawiałem się, czy to może być ojciec Anny, przygaszony alzheimerem.

Pokój Belindy znajdował się na końcu oświetlonego jarzeniówkami korytarza.