Выбрать главу

Czuło się tu natarczywą pustkę.

Belinda mieszkała sama. Tylko jedno podwójne łóżko, w rogu pomieszczenia przykręcony do ruchomej platformy telewizor.

Na małej brązowej toaletce stało zdjęcie w ramce przekręcone trochę w kierunku ściany.

Podniosłem je, żeby się przyjrzeć.

Matka z synem.

To bez wątpienia ona – tylko sześćdziesiąt lat młodsza.

Ten sam uśmiech, którym obdarzyła mnie w dniu, kiedy przeprowadzałem z nią wywiad. Siedziała na ławce z małym chłopcem na kolanach.

Tuż nad jej głową widać było zawieszony na łańcuchach szyld z napisem „Littleton Flats Café”.

– Dorastała w Littleton Flats? – zapytałem Birdwella, próbując sobie przypomnieć, czy o tym wspominała.

– A tak – powiedział pan Birdwell. – Belinda była naszą miejscową znakomitością. Znasz tego gościa od pogody na NBC, Willarda, jak on się nazywa, Scotta, który składa życzenia urodzinowe stulatkom z całego kraju? Pokazał zdjęcie Belindy kilka tygodni temu.

Spojrzałem na chłopca siedzącego na jej kolanach. „Odszedł dawno temu…”

– Jej syn. Czy on zginął w powodzi?

– Mhm – pan Birdwell pokiwał głową. – Prawdziwa tragedia. Belinda pracowała dla jakiejś rodziny w Littleton i u nich mieszkała. Właściwie zawsze spędzała weekendy w domu. Ale akurat w tamten weekend poproszono ją o przypilnowanie dzieci. Katastrofa wydarzyła się w niedzielę rano, kiedy wszyscy w Littleton Flats byli w domach. Łącznie z jej synem.

Próbowałem sobie wyobrazić, jak musiała się czuć – zajmowała się cudzymi dziećmi w czasie, kiedy jej własne utonęło. Nie było jej tam, żeby je przytulić.

Powiedział, że mi wybacza, wspomniała w naszej rozmowie.

Teraz wiedziałem dlaczego.

– Czy miała więcej dzieci? – zapytałem.

Pan Birdwell pokręcił głową.

– Urodziła go dość późno. Jestem prawie pewien, że Benjamin był jedynakiem.

„Tęsknię za tyloma rzeczami”.

Tak. Tęskniła za Benjaminem wystarczająco, żeby od czasu do czasu go wyczarować. Kobieta zmagająca się z początkami demencji i ostatnimi chwilami samotności.

– Czy mógłbym je wziąć? – zapytałem pana Birdwella.

– Zdjęcie? Po co?

– Do artykułu – powiedziałem, znowu kłamiąc.

Zawahał się, najwyraźniej rozważając normy etyczne dotyczące wydawania prywatnej własności dziennikarzowi.

– Zwrócę je – powiedziałem.

– No dobrze. Właściwie dlaczego nie.

Już miałem je w kieszeni.

Późnym wieczorem, kiedy już opróżniłem dwa kieliszki tequili, oglądając kolejne odcinki „Akt zbrodni”, podniosłem słuchawkę i wybrałem znajomy numer.

Po czterech sygnałach odebrał i powiedział:

– Halo. Halo.

Czasem formułuję słowa.

W myślach.

Mówię, że jest mi przykro, że dawno już chciałem zadzwonić i powiedzieć mu, jak bardzo jest mi przykro. Przepraszam, że to zajęło mi tyle czasu. Słyszę te słowa w swojej głowie i wydaje mi się, że brzmią w nich skrucha i szczerość. Tylko że nie słyszę, jak przechodzą mi przez gardło. Giną gdzieś po drodze.

Tego wieczoru sformułowałem je znowu, ale zabrzmiały trochę pijacko i smutno.

– Halo. Halo, kto mówi?

To ja, powiedziałem bezgłośnie. To ja Tom. Przepraszam, naprawdę.

Rozłączył się.

Czekałem, dopóki nie dobiegł mnie przygnębiający sygnał przerwanego połączenia.

Kiedy się schyliłem, żeby odłożyć słuchawkę, dokonałem bolesnego odkrycia. Na podłodze leżało zdjęcie.

Musiało wypaść mi z kieszeni, kiedy bez powodzenia próbowałem powiesić dżinsy na oparciu krzesła. Szkiełko potłukło się na drobne kawałki, na których postawiłem stopę.

Krwawiłem.

Skacząc na jednej nodze, udało mi się dostać się do łazienki i zlokalizować butelkę jodyny. Wydobyłem srebrne szkiełko z miejsca tuż pod dużym palcem, założyłem opatrunek i zabandażowałem stopę. Poczłapałem ostrożnie do sypialni, delikatnie pozbierałem pozostałe szkiełka i wyrzuciłem je do przepełnionego worka na śmieci śmierdzącego czterodniowymi resztkami jedzenia.

Trzeba było jeszcze zaopiekować się ranną fotografią. Krople jasnej krwi ucharakteryzowały matkę i syna na ofiary wypadku. Czułem się, jakbym zbezcześcił coś pięknego i niepowtarzalnego.

Wytarłem zdjęcie chusteczką, ale krew zdążyła już w nie wsiąknąć i zmarszczyć papier. Ostrożnie wyjąłem je ze zniszczonej ramki i delikatnie dmuchnąłem.

Coś upadło na podłogę. Złożona kartka, która była schowana z tylu zdjęcia. Położyłem fotografię na komodzie i sięgnąłem po kawałek papieru. W skaleczonej stopie czułem piekący ból.

To był list.

Zaczynał się słowami: „Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin”.

Usiadłem na łóżku i rozłożyłem kartkę na kolanie.

„Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin.

Sto buziaków.

Sto uścisków.

Kocham Cię

Benjy

PS Kara Bolka Cię pozdrawia”.

ROZDZIAŁ 13

Sam Weitz zadzwonił do mnie do pracy, żeby zapytać, czy nie chciałbym wykupić ubezpieczenia na życie.

– Po co? – zapytałem.

– Bo każdy powinien mieć ubezpieczenie na życie. Przecież dopiero co zostałeś pobity.

– No, tak.

– No, widzisz.

– No i co z tego? Komu zostawiłbym pieniądze, gdybym zginął?

– Najwyraźniej nie jesteś świadom ostatnich osiągnięć w dziedzinie ubezpieczeń. Nie chodzi tylko o umieranie. Mamy w ofercie na przykład ubezpieczenie na wypadek przedłużającej się absencji chorobowej. Dzięki niemu nadal możesz dostawać wypłatę. Nie widziałeś tych reklam z kaczką? Co by było, gdybyś był przykuty do łóżka i nie mógł już pracować jako reporter?

Kusiło mnie, by powiedzieć mu, ile zarabiam, żeby zrozumiał, że jeśli nie będę mógł już pracować w „Littleton Journal”,

zawsze mogę podążyć ścieżką awansu społecznego i zatrudnić się w McDonaldzie.

– W porządku – powiedziałem. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zrezygnuję z ubezpieczenia.

– Jak chcesz, to nie jest sprawa życia i śmierci – powiedział, a potem dodał: – Nie najlepszy dobór słów.

– Przeciwnie. To zabawne.

– Naprawdę? – ucieszył się. Jako agent ubezpieczeniowy spotykał się już pewnie z różnymi epitetami pod swoim adresem. Irytujący, nudny, natrętny; zabawny być może jeszcze nigdy. – Cóż, gdybyś jednak zmienił zdanie…

– Pierwszy się o tym dowiesz.

– Oki doki.

Norma zapytała, czy chcę coś do jedzenia. Wybierała się właśnie po lunch do Foo Yanga. Nate zamówił już mu gu gai pan i smażone wonton.

– Dzięki, nie jestem głodny.

– Zawsze mówisz, że nie jesteś głodny, a potem muszę ci oddawać połowę własnej porcji, bo tak mi cię żal, że Boże uchowaj.

– Oto ja. Przysłowiowy obiekt współczucia.

To mógł być powód, dla którego postanowiła brać przykład z Hincha. On w końcu znalazł w sobie tyle współczucia, żeby – Boże uchowaj – zatrudnić kogoś takiego jak ja.

– Nie zainteresuję cię połówką krewetkowego żarcia, co?

– A, co tam – powiedziałem. – Mógłbym trochę zaszaleć.

Norma zignorowała moją próbę bycia dowcipnym.

Po telefonie Sama odłożyłem słuchawkę, po czym zaraz ją podniosłem, tylko zapomniałem, do kogo mam zadzwonić. W końcu zdałem sobie sprawę, że nie zapomniałem, tylko zwyczajnie skończyły mi się możliwości.

W spisie numerów całego Cleveland nie było Eda Crannella.

Sprawdziłem wszystko w promieniu stu sześćdziesięciu kilometrów i nadal nic.

Chciałem zapytać Crannella, czy twarz, która mignęła mu za szybą nadjeżdżającego samochodu, była biała czy czarna.