– Nie piszę o bezpieczeństwie domów opieki, jeśli to pana martwi.
– To moja sprawa, czym się martwię. Włamał się pan do mojego domu i chciałbym wiedzieć, dlaczego pan to zrobił.
– Czy „włamał się” nie jest zbyt dramatycznym określeniem? Tylne drzwi były otwarte.
– Wszedł pan bez pozwolenia. – Pan Birdwell zaczynał się denerwować. Twarz mu poczerwieniała, kiwał się w tył i w przód. – Wydaje się panu, że każdy może tak sobie wchodzić do domu opieki pełnego chorych i przerażonych ludzi?
– Właśnie.
– Właśnie co?
– Każdy może sobie wchodzić. Jak ja przed chwilą.
– To jakieś błędne koło.
– Chciałem wiedzieć, czy Belinda Washington mogła mieć gościa, o którym pan by nie wiedział. Powiedział pan, że to niemożliwe. Chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest. To wszystko.
– Jakiego gościa?
– Nie wiem. Ale jakiegoś miała.
– Wspaniale. Brawo. Nie wątpię, że jest pan na najlepszej drodze do Pulitzera. Choć z drugiej strony zdaje się, że media ostatnio nie przesadzają z pochwałami pana dokonań, czy nie mam racji?
Uśmiechnął się. W zasadzie to było najgorsze, ten uśmiech. Nie to, że wiedział, że mnie sprawdził, że rozmawiał ze Swen-sonem albo natknął się na Hincha i wiedział, ale ten uśmieszek pełen wyższości i zadowolenia z siebie.
Na ten uśmieszek nie miałem odpowiedzi. Żadnej.
Pewnego razu, na ostatnie moje urodziny, które świętowaliśmy jako rodzina, ojciec kupił mi detektywistyczne szkło powiększające w stylu braci Hardy*. Kiedy odszedł, siadałem przed domem w palącym popołudniowym słońcu i testowałem szkło na swojej dłoni, aż pojawiały się pęcherze i nie mogłem już znieść bólu.
Podobny efekt wywoływał uśmiech pana Birdwella na moich szybko oddalających się plecach. Wypalał w nich dziurę.
* The Hardy Boys - seria stworzonych przez Edwarda Stratemeyera popularnych książek detektywistycznych, pisanych przez różnych autorów pod pseudonimem Franklin W. Dixon w latach 1927-1979. Bohaterami serii byli nastoletni bracia Frank i Joe Hardy.
ROZDZIAŁ 14
Na czym stanąłem?
Pogubiłem się.
Może dlatego, że w ciągu ostatnich dwóch dni zjadłem tylko jeden posiłek. Może trzech, nie jestem pewien. Skończyły mi się krakersy – oto i smutna prawda. Koniec tostitos, jolly ranchers i suszonego mięsa – zaopatrzenia zdobytego podczas mojej ostatniej ekspedycji do 7-Eleven, gdy wyłoniwszy się ze swojego pokoju w okularach przeciwsłonecznych i kowbojskim kapeluszu, na śmierć przeraziłem kasjerkę. Kiedy wyjąłem drobne, spojrzała z ulgą, jakby spodziewała się broni palnej.
Muszę przedsięwziąć środki ostrożności.
Szukają mnie. Grozi mi niebezpieczeństwo.
O czym mówiłem?
O kartce, którą znalazłem?
Na tym stanęło, prawda? Kilka słów od Benjy'ego uzupełnionych pozdrowieniami przesyłanymi przez tajemniczą Karę. Karę Bolka. Kim właściwie jest ta Kara? Żoną Benjy'ego? Jego dziewczyną?
Chwileczkę. Cierpliwości. Niedługo będzie wiadomo, kim jest Kara Bolka. Niedługo będzie wiadomo, kim są wszyscy. Wyjaśni się sprawa wypadku, wszystko. Martwi powstaną i pokłonią się.
Ale jeszcze nie teraz.
Muszę podjąć wątek.
Utkać ładną, staranną, profesjonalną całość.
Mój profesor dziennikarstwa zwykł mawiać, że każdy reporter nosi w sobie jeden wspaniały temat.
Oto i mój.
Wspomniałem już o kartce. Pamiętam dokładnie, że o tym mówiłem.
„Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin.
Kocham Cię
Benjy
Pozdrawia Cię Kara Bolka”.
Jak haiku.
Haiku czyta się łatwo, ale są przesiąknięte tajemnicą.
Zaraz.
Czy wspomniałem o mojej miacie? Że się zepsuła?
Nie, nie wtedy koło kręgielni.
Drugi raz, cztery przecznice od domu opieki.
ROZDZIAŁ 15
Jechałem i nagle stanąłem.
Silnik zgasł, a samochodem szarpnęło w kierunku pobocza, jak gdyby otrzymał cios.
Byłem wściekły z dwóch powodów.
Braku samochodu i braku klimatyzacji.
Było parszywie gorąco.
Z drugiej strony widziałem światełko w tunelu. Coś z przewodem cewki zapłonowej, tak powiedziała Anna. Miałem wskazówkę.
Podniosłem gorącą maskę i zajrzałem do środka z nieśmiałym uczuciem nadziei. Skupiłem się na miejscu, wokół którego szperała Anna. To było proste – luźny przewód wystający z obudowy.
Udało mi się podłączyć go z powrotem. Już miałem zatrzasnąć maskę, kiedy zauważyłem napis na pokrywie skrzyni biegów. W każdym razie podejrzewałem, że to jest skrzynia biegów.
Ktoś napisał coś palcem w zaschniętym brudzie.
To był login. Identyfikator – dla tych, którzy wciąż opierają się magii Internetu.
AOL: Braakk.
Anna zostawiła mi współczesny odpowiednik numeru telefonu.
Pomyślałem sobie, że to nawet urocze. Dobra, bardziej niż urocze.
Nie będę udawał, że było mi to obojętne. Już dawno nie zdarzyło mi się spodobać kobiecie, która podobałaby się mnie. Jak mawiają beduini – długo nie było wodopoju.
Zaschło mi w gardle.
Po powrocie do domu wypróbowałem login. Zalogowałem się na AOL, gdzie używałem pseudonimu Starreport – wybrałem go, zanim jeszcze Ken Starr* wydał osiemdziesiąt milionów dolarów podatników na dochodzenie w sprawie seksu oralnego. A także zanim moje własne postępowanie spowodowało, że posługiwanie się loginem pochodzącym od słów „star reporter” nabrało cech skrajnej farsy.
* Kenneth Starr – kontrowersyjny prokurator, który byt oskarżycielem byłego prezydenta USA Billa Clintona, autor 455-stronicowego dokumentu zwanego Raportem Starra zawierającego szczegółowe opisy kontaktów seksualnych prezydenta z Moniką Lewinsky.
Nigdy nie zawracałem sobie głowy tym, żeby go zmienić.
Profil użytkownika Braakk był następujący:
Nazwisko: Anna Graham
Lokalizacja: Stan Chaosu, a czasem Braakku.
Płeć: Zgadnij
Związek małżeński: Czy to nie oksymoron?
Hobby i zainteresowania: Gra w zagadki.
Zajęcie: Tak.
W opisie miała cytat z tekstu piosenki Roberta Zimmermanna znanego również jako Bob Dylan: „Lepiej zacznij pływać albo pójdziesz na dno jak kamień”.
Trudno było się oprzeć komuś, kto miał taki profil. Szczególnie gdy składał w nim hołd jednej z najważniejszych piosenek dwudziestego wieku, którą, jako jedną z ulubionych, ulokowałem już bezpiecznie w swoim iPodzie.
Sprawdziłem, czy Braakk jest dostępna. Nie była.
Wysłałem jej maila.
W każdym razie spróbowałem. Starałem się utrzymać równowagę między niedbałym, przyjacielskim tonem a wrażeniem szalejącej żądzy. Najlepiej w sposób inteligentny i dowcipny – choć trochę.
Utknąłem na „Cześć”.
Jak już wspomniałem, to było dawno. Kiedyś produkcja podszytych flirtem przekomarzanek przychodziła mi bez wysiłku. Oczywiście było to jeszcze w czasach, gdy fabrykowałem wiadomości. Być może tworzenie fikcji na temat innych ludzi szło w parze z tworzeniem fikcji o sobie. Czy nie to właśnie robią ludzie w mroku baru – zakładają maskę, mając nadzieję spodobać się komuś innemu?
Teraz, kiedy już nie zmyślałem, trudno mi było zbudować pełne zdanie.
Ale udało się.
„Cześć, Anno – napisałem. – Na szczęście przewód od cewki zapłonowej znowu się poluzował, bo w przeciwnym razie mogłoby minąć sporo czasu, zanim zauważyłbym Twoją wiadomość”.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy to mogło przyjść do głowy również Annie i czy poluzowała przewód celowo. Nie, uwierzyć w to choćby przez chwilę, byłoby szczytem nieposkromionej pychy.
„Miałem nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Rozważałem pomysł wyjazdu do Santa Monica, usadowienia się gdzieś przy promenadzie i oczekiwania, aż się pojawisz. Czy jesteś jeszcze w mieście? Jeśli tak, to chętnie kupiłbym Ci drinka. Albo wyspę. Cokolwiek zechcesz”.