Określenie „twardziele” zabrzmiało sarkastycznie.
– Hej – powiedział Sam – może wszyscy podamy sobie ręce?
Chyba chciał załatwić sprawę w sposób cywilizowany, może nawet planował zaoferować im ubezpieczenie na życie, kiedy już wszyscy się pogodzimy.
– No – powiedział niezrażony brakiem zainteresowania jego propozycją. – Co wy na to?
Niewiele. Facet, który dał Sethowi po mordzie, prychnął szyderczo, odwrócił się i zwyczajnie sobie poszedł.
Sam, oblany rumieńcem, zwrócił się ze swą lekko przywiędłą gałązką oliwną do drugiego osiłka. Nadal brak chętnych. Facet pokręcił głową, jak gdyby Sam był niedorozwiniętym dzieckiem, po czym poszedł w ślady kumpla.
Wtedy właśnie go zobaczyłem.
Obserwowałem, jak idą wzdłuż torów, pewnie po te swoje panie, które Seth tak ciężko obraził. Kilku mężczyzn poklepało ich po plecach i rzuciło słowa aprobaty w ich kierunku.
Znałem jednego z nich.
Ostatnim razem, kiedy go widziałem, trzymał w ręce narzędzie hydraulika. Albo nie narzędzie, tylko coś, czym można było zrobić dziurę w ścianie i podważyć obudowę gniazdka telefonicznego. Zwrócił w moim kierunku swoją twarz o rysach tak niewyraźnych, jakby jakimś sposobem opuścił ostatni trymestr życia płodowego, i patrzył. Mógłbym przysiąc, że się uśmiechał.
Było mi niedobrze.
Nie ruszyłem się z miejsca ani nie wezwałem policji.
Spojrzałem na Setha, niemo szukając wsparcia. Kiedy odwróciłem się znowu, hydraulik zniknął.
Wiem. To brzmi, jakbym miał halucynacje.
Nie miałem.
Był tam, a potem go nie było, zdążył się uśmiechnąć i zniknął.
Rzuciłem się do stolika zajmowanego przez dwie pary w średnim wieku w jednakowych koszulkach do gry w kręgle. Wszyscy jedli tłuste frytki i hot dogi z sosem chili.
– Ten człowiek, który tu przed chwilą stał, dokąd on poszedł? – zapytałem ich.
Przyglądali mi się nieufni. I skonsternowani. Jaki człowiek, który przed chwilą stał, gdzie, mówiły ich twarze.
– Kto? – spytała w końcu jedna z kobiet.
– Mężczyzna, który stał obok waszego stolika…
– Ten, z którym się biłeś? – spytała. – Jest tam.
– Nie, nie on. Ten, który coś mu szepnął, kiedy tędy przechodził.
– Komu coś szepnął? – spytał jeden z mężczyzn. Chyba chętnie poparłby propozycję BJ-a, żebym opuścił lokal. Albo chociaż zostawił ich w spokoju.
– Jestem reporterem tutejszej gazety, chciałbym tylko wiedzieć, kim jest facet…
– Nie wiemy, o kim mówisz – powiedziała kobieta, patrząc na mnie prawie z litością.
Dałem spokój i rozejrzałem się po kręgielni. Większość ludzi wróciła już do gry, uznając występ za zakończony. Jutro w pracy będą mieli o czym mówić przy porannej kawie. „I wtedy on wziął kulę do kręgli i…”
Popędziłem do męskiej toalety. Jakiś licealista podziwiał w lustrze swój kolczyk w języku. I tyle.
Wydostałem się na zewnątrz budynku, ale tam również nie było hydraulika.
Tylko resztki mojej drużyny.
Seth opowiadał właśnie Samowi i Marvowi, jak zamierza wyrównać rachunki z tą ciotą, która znienacka dała mu w twarz.
– Tylko poczekajcie – odgrażał się. – Ma to jak w banku.
ROZDZIAŁ 16
Gdy moja historia o wzruszającym powrocie Lowella Beaumonta do domu zdała egzamin, zapewniając mi uznanie i werbalny uścisk Tego, Któremu Należy Dogadzać – nie wspominając pojedynczych oklasków z ostatniego rzędu dla wotów roboczych, z korektorni – zrobiłem to znowu.
Napisałem kawałek o amerykańskim najemniku, sprzedającym swoje usługi tym, którzy najlepiej płacili, łącznie z przywódcą talibów, co zmusiło go do walki przeciw rodakom.
Kawałek był niepokojący, dramatyczny, a także smutny.
Nie miał nic wspólnego z prawdą.
Nigdy nie spotkałem tego najemnika.
Był zlepkiem kilku osób, z którymi rozmawiałem, o których czytałem albo może śniłem.
Ale czy to miało znaczenie?
Zadziałał przecież jak magiczne żakiecie.
Potem, jeden po drugim, przyszły kolejne tematy. Przyprawiający o zawrót głowy popis kreatywnego pisania.
Grupa bezrobotnych hollywoodzkich aktorów, którzy oferowali swoje usługi rosyjskiej mafii. Żeby oszukać łudzi, przyjmowali różne role – od sprzedawców części komputerowych po kościelnych organistów.
Zespół republikańskich doradców politycznych, którzy w każdej ważniejszej kwestii odwoływali się do Ewangelii.
Gra w samochodowego berka zbierająca żniwo na krajowych drogach – samochody stukające się zderzakami przy prędkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę tak długo, aż przegrany się rozbije i spłonie.
Tajne stowarzyszenie piromanów, którzy w Internecie handlowali filmowymi relacjami ze swoich największych osiągnięć -pożarów lasów, budynków, eksplozji stacji benzynowych.
Było w tym coś porywającego.
Tworzenie niestworzonych historii. Nadawanie im rangi faktu przedstawionego czarno na białym. Opowiadanie coraz większych bzdur i wstrzymywanie oddechu, dopóki nie okaże się, że uszło mi to płazem. To było jak gra w ruletkę, kiedy zastawia się własny dom.
Rodzaj nałogu.
Byłem uzależniony od pochwał i próśb o kolejne teksty. Nawet od zazdrości kolegów.
Przecież naprawdę mi zazdrościli.
Oczywiście jeden z tych zawistnych reporterów zabrał mnie w końcu do Keatsa, żeby przy pomocy tequili rozwiązać mi język i zgłębić tajemnicę moich błyskotliwych, sensacyjnych tematów. Szczególnie ostatniego – najświeższego, najgłośniejszego – historii o pediatrze, który podłożył bombę pod klinikę aborcyjną. Pamiętam, że tamtego wieczoru długo o wszystko wypytywał: jak poznałem tego lekarza? gdzie? jak wpadłem na to, że podaje mi informacje w postaci anagramów – na przykład nazwę miejsca swojego urodzenia albo miasta, w którym mieszkał?
Dobrze. Może mój kumpel od kieliszka wcale mi nie zazdrościł, może był po prostu rzetelny, chciał chronić zawód, który sobie wybrał, przed czymś, co uważał za niegodne.
Oczywiście ostrzegł dyskretnie pewnego redaktora.
Podobne sytuacje zdarzały się wcześniej. Świetnie opanowałem umiejętność tworzenia szczegółowych notatek, kiedy tylko były mi potrzebne.
Czasem były. Kiedy ktoś, kto – w przeciwieństwie do wytworów mojej wyobraźni – istniał naprawdę, zarzucał mi, że to, o czym napisałem, nigdy się nie wydarzyło, że nigdy nie przeprowadziłem z nim wywiadu, że nie widział mnie na oczy ani o mnie nie słyszał. Ponieważ jednak większość tych osób przedstawiałem w niezbyt pochlebnym świetle, nietrudno było przypisać motywy ich postępowania złości i zwyczajnej chęci zdyskredytowania oskarżyciela. Oczywiście, że twierdzi, że nigdy o mnie nie słyszał, odpowiadałem na stawiane mi zarzuty, jakby w ogóle nie było warto o nich mówić. Każdy by się tak zachował, gdyby w taki sposób opisano go w gazecie.
To, że żyjemy w świecie, w którym wszystkiemu można zaprzeczyć, było dość pomocne.
Wystarczy rzut oka na dzisiejsze wiadomości – wszyscy wszystkiemu zaprzeczają. To zostało wyjęte z kontekstu. Niedosłyszane, niezrozumiane, przedstawione niewłaściwie, w sposób nieprzemyślany albo zwyczajnie wyssane z paka. Nikt za nic nie odpowiada, wystarczy zapytać naszego prezydenta, czy znalazł ostatnio jakąś broń masowego rażenia w Iraku.