Byłem tworem naszych czasów, kimś, kto w innym świecie nie miałby racji bytu.
To mnie w żaden sposób nie usprawiedliwia.
Nie.
Miałem szansę zyskać parę punktów metodą Oprah Winfrey – wzbudzić sympatię, wywlekając w publicznej telewizji historie z dzieciństwa. Mogłem uzyskać choć częściowe odpuszczenie win dzięki anegdotom z rodzinnego albumu państwa Valle.
Przynajmniej jednej anegdocie.
W końcu w naszych czasach jedyną rzeczą modniejszą od zaprzeczania swoim grzechom jest wyznanie ich w telewizji.
Ameryka wciąż nam przypomina, że robienie złych rzeczy jest w grancie rzeczy w porządku, jeżeli ma się dobry powód.
Oparłem się tej pokusie.
Nadal się jej opieram.
Skoro już mowa o pokusach.
Oto jak one wyglądają.
Jak Anna.
Siedzieliśmy we dwoje w Violetta's Emporium.
Na naszym stoliku stała świeczka w ozdobnym szklanym świeczniku rzucająca miękkie, roztańczone światło na twarz siedzącej naprzeciw mnie kobiety. Chociaż oczy Anny sprawiały, że wyglądała pięknie i bez nastrojowego oświetlenia.
Stolik był na tyle ciasny, że nie dało się uniknąć stykania się kolanami. Nie twierdzę, że się przed tym wzbraniałem, przeciwnie: robiłem, co się dało, żeby wciąż ocierać się o jej nogi. Dwa lata temu, przemierzając kraj w drodze do upokorzenia, zatrzymałem się w kurorcie w Arizonie i przepuściłem tam resztkę gotówki na masaż gorącymi kamieniami. Teraz, dotykając kolan Anny, czułem się podobnie jak wtedy, gdy gładkie gorące kamienie przyprawiały mnie o ogniste dreszcze promieniujące do nóg. I w przeciwnym kierunku.
Wiem. Ckliwa szmira najpodlejszego gatunku.
Próbuję tylko odmalować obraz, z pomocą wewnętrznego policyjnego portrecisty odtworzyć to, co mnie wtedy uderzyło.
Oboje zamówiliśmy vermicelli, ale prawie nie tknąłem swojego.
Kobiety, które miały pecha spotkać się ze mną na pierwszej randce, na ogół miały fałszywe przekonanie, że jestem niejadkiem.
Mogę jeść w towarzystwie najładniejszych.
Głód jednej rzeczy przeważa zwykle nad głodem czego innego. Jestem nieustannie głodny miłości i akceptacji – w każdym
razie zdaniem doktora Payne'a, który usiłował zgłębić podłoże moich aspołecznych zachowań.
„Twój ojciec był nieobecny, byłeś maltretowany przez matkę alkoholiczkę – podsumował – nic więc dziwnego, że szukasz ciągłego, mocnego poklepywania po ramieniu”.
Brzmiało to sensownie.
Wyjaśniało również, dlaczego zazwyczaj moje znajomości kończyły się po pierwszej randce. Widocznie bycie w potrzebie nie jest cechą, która czyni mężczyznę atrakcyjnym. Jedyna kobieta, która była innego zdania, wyszła za mnie. Potem miała tego żałować.
Anna i ja rozmawialiśmy o niczym.
Zapytała o moją pracę.
– Miałam na studiach zajęcia z dziennikarstwa – powiedziała, wyginając buzię w podkówkę, co miało, jak sądzę, wyrażać jej brak zdolności w tej dziedzinie. – Co, jak, gdzie, kiedy… co było piąte? Kiepsko mi szło. Nie jestem typem obserwatora. Nie umiem być obiektywna. Oblałam.
– W porządku. Nie jesteś reporterem. Czym się zajmujesz? W twoim profilu nic na ten temat nie było.
– Oczywiście, że było. Gram w zagadki, nie pamiętasz?
– A tak. Urocze.
– Tak sądzisz?
– Tak, tak myślę.
– Pracuję dla organizacji pożytku publicznego – powiedziała. – W samym centrum Santa Monica, chociaż takie rzeczy lepiej pasują do Berkeley: strefa wolna od energii atomowej i tak dalej.
– Co to za organizacja?
– Nic nadzwyczajnego. Czysta planeta, czysta polityka, brudne filmy, wszystko, co bliskie sercu demokraty.
Przejechała środkowym palcem po szklanej krawędzi świecznika, zgarnęła kroplę gorącego wosku i podniosła go do światła, krzywiąc się z bólu.
– Próbowałeś tego kiedyś?
– Czego?
– Gorącego wosku. – Zachichotała i wypiła kolejny łyk chianti.
– W jakim sensie? Dać się nim oblać?
– O, tak.
– Czy własnoręczne oblanie też się liczy?
– Nie wiem. Byłeś praktykującym masochistą?
– Napełniałem zakrętki od butelek do scully. Miałem siedem lat.
– W takim razie to się nie liczy. Co to jest scully?
– Gra podwórkowa z Nowego Jorku. Napełniasz zakrętki od butelek woskiem z kredek, rysujesz kredą kwadrat na chodniku i próbujesz wyeliminować przeciwnika z gry. Taka gra w kule, ale nakrętkami.
– Nowy Jork, co?
– Tak, Nowy Jork. Nie rozpoznałaś akcentu?
– Myślałam, że jest litewski. O, ja głupia.
Chciałem jej powiedzieć, że wcale nie jest głupia. Chociaż wiedziałem, że tylko żartuje. Chciałem jej powiedzieć, że jest najbardziej oszałamiającą, wyjątkową i urzekającą kobietą, jaką w życiu spotkałem. Oczywiście mówiłem to już innym kobietom w innych Violetta's Emporium. Miałem pechowy zwyczaj zakochiwania się na zabój po drugim drinku. Po prostu szukam kogoś, kto mocno poklepie mnie po ramieniu, doktorze Payne.
– Co tutaj robi nowojorczyk? – zapytała.
– Pracuję nad opalenizną.
– Pytam poważnie. Dlaczego tu przyjechałeś?
– Musiałem odpocząć. – Była to jedna z tych odpowiedzi, które rządowe komisje śledcze określają mianem wymijających, chociaż nie są jeszcze krzywoprzysięstwem.
– Od czego? – zapytała, nie odpuszczając. Jej policzki zdobiły rumieńce, malinowe jak sos na crème brulée.
– Miałem trudny okres w poprzedniej gazecie – powiedziałem. Musiałem zmienić temat. – Czy masz chłopaka? – zapytałem.
– Chłopaka? A co to takiego?
Poczułem nagły przypływ słodkiej uwodzicielskiej nadziei.
– Minęło trochę czasu?
– Sporo czasu. Jestem mężatką.
– Aha.
Nadzieja powiedziała „pa, pa” i zostały z niej zgliszcza jak z tamtego samochodu na drodze numer czterdzieści pięć.
– Nie łam się – powiedziała Anna. – Myślę poważnie o tym, żeby go rzucić.
– Naprawdę?
– Mieszka z dwudziestoczteroletnią instruktorką aerobiku. Więc przyszło mi to na myśl.
– Rozwiedziecie się? – zapytałem.
– Nie wiem. W końcu tak. Pewnie. To nie takie łatwe. Mamy syna.
– Naprawdę? Ile ma lat?
– Cztery.
– Jak ma na imię?
– Cody. Czy mogę być standardową nudną mamusią i pokazać ci jego zdjęcie?
– A czy będę musiał nad nim wydawać standardowe „ochy” i „achy”?
– Tak.
– Dobra.
Wyjęła portfel i otworzyła.
– Proszę. Oooch.
Blond krasnal pedałuje na dziecięcym rowerku. Anna pilnuje go z tyłu.
– Co to jest ta rzecz, którą trzymasz? – zapytałem.
– Nie widziałeś urządzenia pomagającego zaszczepić pewność siebie i niezależność u twojego przedszkolaka?
– Chyba nie.
– To rowerek z rączką. Twoje dziecko pedałuje, a ty pchasz. Wydaje mu się, że szarżuje jak Dennis Hopper w Easy Riderze, ale tak naprawdę to ty kierujesz. Takie małe oszustwo.
– No. Czy mógłbym dostać coś takiego?
– Następnym razem jak będę w Toys'R'Us, masz to jak w banku – powiedziała. – No, a jak tam z tobą?
– Ze mną? Co?
– Wolny? Żonaty? Rozwiedziony? Rozwodzący się?
– Odpowiedź C.
– Aaa. Jak to jest? Dostać rozwód.
Wahałem się na tyle długo, że Anna przeprosiła mnie za swoje wścibstwo.