Выбрать главу

– Dwudziestym drugim.

– Racja. Byłem kiepski z matmy.

– Ja byłam całkiem dobra.

Myślałem, że będę przeprowadzał wywiad ze śliniącą się zjawą, a tymczasem śliniłem się tylko ja. Jedna z uczestniczek przyjęcia była dość atrakcyjna. Trzydziestoparoletnia, kasztanowowłosa kobieta ubrana w obcisłe bezszwowe rybaczki koloru limonki balansowała na ośmiocentymetrowych obcasach. A zdarzały się chwile, kiedy myślałem, że czasy ślinienia mam już bezpowrotnie za sobą. Nie z powodu wieku (dobiegałem czterdziestki), ale po prostu dlatego że wszystko miałem już za sobą – wszystko, co dobre, a więc i kobiety.

Belinda uniosła kościstą dłoń.

– Tęsknię za tyloma rzeczami.

Przez chwilę myślałem, że ma na myśli powszechną zmorę podeszłego wieku – to, że pewne rzeczy zaczynają człowiekowi umykać: rozmowy, nazwiska, daty.

Ale nie. Chodziło jej o inną zmorę podeszłego wieku.

– Ludzie odchodzą – powiedziała. I uśmiechnęła się trochę ze smutkiem, a trochę dlatego, że chyba ze mną flirtowała.

A ja z nią. Obiektywizm swoją drogą, ale chyba ją polubiłem.

Belinda była czarna, co w Littleton było niespotykane – Latynosi owszem, ale czarnych nie było ani śladu. Ciemnoczarna jak heban. Błyskały tylko białka jej oczu i dłonie – różowe jak kocie łapy.

Skinęła na mnie artretyczną ręką.

Zastanawiałem się, czym zasłużyłem sobie na ten szczególny przywilej? Pewnie nikt z nią już nie rozmawia, pomyślałem. Mówią jej tylko, żeby zażyła leki, zgasiła światło albo założyła głupią czapkę.

– Ludzie odchodzą – powtórzyła – poza jednym. On wrócił.

– Wrócił?

– No pewnie. Powiedział „hej”.

– Kto?

– Hę? Mój syn.

– Pani syn? Naprawdę? A skąd wrócił?

– Hę? Mówiłam ci. Odszedł… dawno temu, ale wrócił, powiedzieć „hej”. Powiedział, że mi wybacza.

– No tak. Rozumiem. – Kusiło mnie, żeby spytać, co takiego zrobiła, co miał jej wybaczyć, ale właściwie po co? Wiek Belindy dawał o sobie znać. Kiedy wstawałem, jeden z pielęgniarzy wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: no i czego się właściwie spodziewałeś. Kobieta w rybaczkach, odwiedzająca najpewniej innego pensjonariusza, rzuciła mi niewyraźny uśmiech, który wydawał się łagodnie zachęcający.

– Wyglądał staro jak ja – powiedziała Belinda.

– Pani syn?

– Tak. Wyglądał na chorego.

Ledwo powstrzymałem się od głupkowatego komentarza w stylu wygłaszanych przeze mnie w dawnych czasach. Obracałem się wtedy wśród ludzi, którzy prawie zawsze wiedli cyniczne rozmowy. Było to dawno temu, jeszcze zanim zostałem najpopularniejszym bohaterem dowcipów w Ameryce. Prawie powiedziałem: skoro nie żyje, to chorobę można chyba uznać za poprawę.

Ale ugryzłem się w język.

Zamiast tego oznajmiłem:

– To niedobrze.

Belinda roześmiała się cichym, pełnym zrozumienia śmiechem, który wprawił mnie w zakłopotanie. I nie tylko. Poczułem się nieswojo.

– Nie nabijam się z ciebie – powiedziała Belinda. – I nie jestem stuknięta.

– Nie powiedziałem, że jest pani stuknięta, pani Washington.

– Nieee. Bo jesteś miły.

Zmieniłem temat. Spytałem, jak długo tutaj mieszka. Gdzie się urodziła. Co jest sekretem jej długowieczności. Wszystkie te nieszkodliwe pytania, których człowiek uczy się na lekcjach dziennikarstwa w szkole średniej. Unikałem pytania o jej rodzinę, skoro nikt z jej bliskich (z ewentualnym wyjątkiem nieżyjącego syna) nie zadał sobie trudu, by się pojawić.

Po jakimś czasie poczułem zapach, który unosił się w pokoju – była to woń leków, stęchlizny albo butwiejących w piwnicy dokumentów. Nie dało się nie zauważyć brzydkich plam na linoleum i czerniakowatych znamion wypalonych papierosem na krzywym stoliku do gry w karty. Pani Washington miała na sobie sukienkę w grochy, którą czuć było trochę kamforą, ale pozostali paradowali w poplamionych żółtkiem szlafrokach i wyblakłych podkoszulkach. Jakiś mężczyzna był w jednej skarpetce.

Chciałem już stamtąd iść.

Pan Birdwell pstryknął Belindzie fotkę w otoczeniu połyskujących wózków i przechodzących ludzi. Wsunąłem rękę w ten tłumek, żeby się pożegnać.

– Jeszcze raz – powiedział pan Birdwell. – I tym razem chcę zobaczyć uśmiech na twarzy naszej solenizantki.

Solenizantka zignorowała go – najwyraźniej nie była w nastroju. Zamiast tego chwyciła moją dłoń i mocno ją uścisnęła.

– Taak, miły z pana gość – powiedziała.

Jej ręka była lodowato zimna.

ROZDZIAŁ 3

„Mieliśmy dziś straszny wypadek za miastem”.

Tak powiedziała sekretarka Hincha. Wróć. Jego asystentka. Polityczna poprawność wtargnęła dwieście czterdzieści sześć kilometrów w głąb kalifornijskiej pustyni. Stewardesy zmieniły się w personel pokładowy, sekretarki w asystentki, a wojska okupacyjne na Bliskim Wschodzie – w obrońców wolności.

To mogło mieć jakiś związek z mijającą właśnie drugą rocznicą mojego przyjazdu do Littleton, w każdym razie kiedy Norma powiedziała „my” – ja też pomyślałem „my”. Tom Valle, niegdyś zamieszkujący Soho, Noho czy inne określane modnymi skrótami dzielnice Nowego Jorku, oficjalnie został prawdziwym littletończykiem.

– Jaki wypadek? – spytałem.

– Miazga na czterdziestce piątce – odpowiedziała. – Boże uchowaj, kula ognia!

Jak na osobę regularnie uczęszczającą do kościoła Norma miała dziwne upodobanie do wzywania imienia Pana Boga nadaremno. Wszystko było skaraniem boskim, dopustem bożym, niech Bóg broni, Boże dopomóż albo Bóg jeden wie.

– Och, Boże – powiedziała. – Można tylko zgadywać, ile osób było w tym samochodzie.

Wiadomość przekazał szeryf, domyślając się, że Hinch będzie zainteresowany odpowiednio tragicznym wypadkiem samochodowym – krew to temat. Hinch właśnie poszedł na lunch. Druga reporterka Mary-Beth była nieobecna w związku z zaawansowaną ciążą i przychodziła do pracy tylko wtedy, gdy nie mogła już patrzeć, jak jej bezrobotny mąż opróżnia kolejne butelki piwa. W przeciwnym razie nie pojawiała się. Był jeszcze praktykant z Pepperdine University, ale gdzieś zniknął.

– Może powinienem tam pojechać.

Norma, która w końcu nie była redaktorem naczelnym, tylko jego asystentką, wzruszyła ramionami. Tym razem zabrałem aparat.

Nie lubiłem wypadków. Niektórzy lubią.

Podnieca ich zapach krwi, aura śmierci, a może po prostu ulga, że to przytrafiło się komuś innemu.

Rzecz w tym, że ja czułem się jak ten ktoś inny.

Jak pechowa ofiara wypadku samochodowego. Myśl, że to ja prowadziłem, że spokojnie trzymając kierownicę, zjechałem prosto w przepaść, w żaden sposób nie zmniejszała nieprzyjemnego współczucia, które budził we mnie widok rozbitego samochodu.

Norma miała rację z tą kulą ognia.

Samochód jeszcze się tlił. Wyglądał jak kawałek węgla drzewnego, który wypadł z ogrodowego grilla.

Na poboczu dwupasmówki stały wóz strażacki, radiowóz i ambulans. Rzucał się w oczy jeszcze jeden samochód, ciemnozielony sable. Miał kompletnie zgnieciony przód. Mężczyzna, który – jak się domyśliłem – był kierowcą, stał oparty o drzwi, z twarzą w dłoniach. Wszyscy jakby na coś czekali.

Zawołał mnie szeryf Swenson.

– Hej, Lucas – powiedział.

Już wyjaśniam.

Chodzi o Lucasa McCaina – postać, w którą Chuck Connors wcielił się w Człowieku z karabinem. Po Człowieku z karabinem Chuck zaczął serial Napiętnowany, w którym grał żołnierza Północy podejrzanego o dezercję z pola bitwy pod Bull Run i w związku z tym na zawsze uznanego za tchórza. Włóczył się od miasta do miasta, gdzie pomimo bezinteresownych aktów heroizmu ktoś zawsze odkrywał jego prawdziwą tożsamość. A mogłoby się wydawać, że na Dzikim Zachodzie nie było to takie łatwe.