– Jeszcze chwilkę, jeszcze kilka pytań, dobrze?
– Która godzina? Czy to już północ?
– Jest pierwsza po południu, Dennis – powiedziałem, uwzględniając różnicę czasu. – Jeszcze tylko kilka pytań.
Nie miałem jednak więcej pytań. Dennis był naćpany i otępiały. Miał swój portfel, a potem go nie miał. W końcu portfel znalazł się u ofiary wypadku, której nie dało się zidentyfikować.
Dennis oddał słuchawkę pani Flaherty, bo głos, który teraz usłyszałem, należał do niej.
– Miałeś rację, Tom – wyszeptała. – Po naszej rozmowie poszłam do kościoła. Pierwszy raz od lat. Zapaliłam świeczkę. Modliłam się, żeby Dennis żył i żeby zapukał do moich drzwi. I tak się stało.
– Jak długo był w szpitalu?
– Czy to ważne? To cud, nie widzisz? Odzyskałam syna.
– Tak, to cud – przerwałem, dając znak wiszącemu nade mną Nate'owi, żeby się odsunął. – Czy mogę znowu do pani zadzwonić? Gdybym miał jeszcze jakieś pytania.
– Oczywiście, Tom. Możesz do mnie dzwonić, kiedy tylko zechcesz. Dziękuję.
– Ale za co? Nic nie zrobiłem. Pani syn nie zginął. Ktoś ukradł jego portfel albo go znalazł. Kimkolwiek był kierowca tamtego samochodu, Dennis i tak wróciłby do domu, a mój telefon nie miał z tym nic wspólnego.
– Czyżby? – odparła. – Ja wiem swoje.
ROZDZIAŁ 18
Oparłem się pokusie jakichkolwiek wyjaśnień.
Nie wtajemniczyłem w szczegóły umierającego z ciekawości Nate'a Skate'a.
Wyszedłem na zewnątrz z papierosem od Normy, która zganiła mnie za powrót do nałogu. Tylko jeden, powiedziałem, za dobre czasy.
Zapaliłem pod markizą chroniącą chiński bar Foo Yanga przed palącym słońcem, podczas gdy jego trzynastoletnia córka przyglądała mi się bez entuzjazmu przez zakurzone okno.
Dawka nikotyny natychmiast mnie pobudziła.
Wypadek.
Na drodze zderzyły się dwa samochody.
Jechali nimi Dennis Flaherty i Ed Crannell.
Tylko że żaden nie był Dennisem Flahertym ani Edem Crannellem.
Nie było śladu istnienia Eda Crannella, a Dennis Flaherty żył sobie w najlepsze.
Pobawmy się w redaktora naczelnego.
Załóżmy, że artykuł o całej sprawie – a w każdym razie jego początek – znalazł się na biurku tego redaktora. Wiadomo którego. Tego w dwuogniskowych okularach, z wyrazem zmęczenia na twarzy. Temat został mu przedstawiony przez dziennikarza, który pamiętał lepsze czasy, dobra, którego reputacja była gorzej niż gówniana, który dosłownie znieważył swój zawód.
Popatrzmy, jak redaktor powoli wyjmuje z ust pogryziony ołówek, kiedy mówię mu, że Dennisa Flaherty'ego nie było w tym samochodzie.
Dobrze, mówi, a więc ten lekarz miał rację. Denat był czarny. Ukradł portfel Dennisa, znalazł go albo kupił od ulicznego oszusta. W każdym razie miał go przy sobie. I co?
Zapominasz o drugim samochodzie. Nikt nie słyszał o Edzie Crannellu.
A więc facet zataił swoją tożsamość. Ed Crannell nie powiedział, kim jest naprawdę. Przecież ludzie ciągle ukrywają swoją tożsamość. Może miał nieważne prawo jazdy. Może był notowany. Może zalegał z alimentami w Kalifornii. Albo był Edem Crannellem, tylko nie sprzedawał leków i nie mieszkał w Cleveland. Może skłamał tylko w tej kwestii. To się zdarza.
Nie było śladów opon.
Słuchasz, co mówię? Ed Crannell skłamał. Wiesz, co to jest kłamstwo, prawda? Wypadek zdarzył się z jego winy. Zmieniał stację radiową, rozmawiał przez komórkę. Podziwiał krajobraz, marzył, rozglądał się. Spowodował wypadek. Tylko on przeżył, więc wysmażył historyjkę o tym, jak to drugi kierowca zbyt późno go zauważył i zaczął hamować. Naprawdę nikt nie zaczął hamować, a Ed wszystko zmyślił.
Naczelny uśmiecha się z wyższością. Gorzej. Ma tę zmęczoną i pełną rezygnacji minę, z jaką patrzy się na notorycznych kłamców. Nie obrażaj mojej inteligencji, mówi ten wyraz twarzy. To wystarcza.
Nie chodzi o sam wypadek, mówię niepewnie.
Wzdycha znużony, kręci głową.
Nie chodzi o sam wypadek, powtarzam. Jest jeszcze Belinda.
Belinda, mówi redaktor. O rany.
Powiedziała, że jej nieżyjący syn wrócił, żeby powiedzieć „hej”. Wiem, że miała sto lat. Może miała bzika. Tylko że jest jeszcze ta kartka od Benjy'ego. „Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin”. Pan Birdwell twierdzi, że nikt Belindy nie odwiedził, ale Benjy tam był. Jaki inny Benjamin mógłby tam pójść i zostawić tę kartkę?
Jej syn nie żyje, tłumaczy redaktor. Rozumiesz, co znaczy nie żyć, prawda, Tom?
Syn pani Flaherty również zginął. A jednak żyje.
Sprawdziłeś przynajmniej, czy w domu opieki nie mieszka jakiś Benjy? Nowy Jork wciąż powraca, co? Redaktor najwyraźniej uznał rozmowę za zakończoną. Pokazuje mi drzwi, mam sobie iść. To się nie trzyma kupy. Mówisz o dwóch różnych rzeczach, kompletnie bez związku.
I wtedy to mówię. Nie wiem, dlaczego nie powiedziałem tego wcześniej. Robię to teraz. Biorę do ręki swój zniszczony ołówek i zbliżam go do podkładki w Acropolis Diner. Niepewną kreską łączę nieżyjącego syna Belindy ze spalonym kierowcą – właśnie z nim.
Ojciec uśmiecha się, wyciąga rękę nad stołem i mierzwi mi włosy.
Dobra robota.
Wiem, co pan o tym myśli, doktorze Payne.
Mój ojciec. Mój szef.
Nie chcę tego słuchać.
ROZDZIAŁ 19
„Pewnie będę musiał zadzwonić do Iowa i poprosić o ekshumację zwłok”.
Szeryf Swenson powiedział to takim tonem, jakby sprawdzał listę zakupów. Będę musiał kupić mleko, margarynę, mrożone frytki, sześć puszek tuńczyka Bumble Bee, a tak, jeszcze zadzwonić do Iowa i poprosić, żeby wykopali fałszywego Dennisa z tego cmentarza, na którym go pochowali. To znaczy, jeżeli ich to w ogóle obchodzi, bo mnie osobiście nie.
Znowu siedziałem w sterylnym, klimatyzowanym biurze szeryfa Littleton. Było zupełnie niepodobne do miejskiego komisariatu, przypominało raczej biuro firmy ubezpieczeniowej w typowym centrum handlowym koło domu. Zbudowane z prefabrykatów, uporządkowane i schludne.
Nie popełniono przestępstwa. Tak można by podsumować punkt widzenia Swensona. O ile mu było wiadomo, nie popełniono przestępstwa. Ewentualna kradzież portfela Dennisa Flaherty'ego mogła być przestępstwem, ale to było poza obszarem jego jurysdykcji, prawda? Może przebieg wypadku nie
zgadzał się z relacją Eda Crannella, ale nadal był to wypadek. Nie przestępstwo. I jeśli Ed Crannell nie był tym, za kogo się podawał, trudno, punkt dla niego.
– Co cię właściwie tak zainteresowało? – Zabrzmiało to bardziej jak odprawa niż pytanie. Widocznie chciał wrócić do prawdziwych problemów policji, takich jak chociażby mandaty za parkowanie.
Nie poinformowałem go o kartce, którą znalazłem w ramce zdjęcia zabranego z pokoju Belindy.
– Dwaj uczestnicy wypadku, z których żaden nie jest tym, za kogo go uważaliśmy. Czy to cię nie zastanawia? – Chciałem go zaintrygować.
– Właściwie nie.
Może go nie zastanawiało, ponieważ ja o to pytałem.
– Nie otwierają jakiegoś komisu samochodowego, o którym mógłbyś napisać? – zapytał.
Tak, najprawdopodobniej chodziło o moją osobę.
– Spotkałem hydraulika – powiedziałem.
Szeryf Swenson odplątał nogi, które trzymał oparte na biurku w pozycji wyrażającej postawę „ja tu rządzę”. Jest coś upokarzającego w oglądaniu podeszew czyichś butów – o to w tym chyba chodzi.