– Naprawdę? – zapytał. – Gdzie?
– W Niech Mnie Kule Biją. Któregoś wieczoru.
– Mmhm. Jesteś pewien?
– Tak. Jestem pewien.
– To bardzo ciekawe. Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś?
– Bo uciekł.
– Uciekł? Co to ma znaczyć? Goniłeś go czy co?
– Nie. Po prostu był tam, a potem już go nie było. Kiedy zobaczył, że go zauważyłem, zwiał.
– I wyglądał dokładnie tak, jak nam to opisałeś?
– Tak. Trudno go pomylić z kimś innym. Były inne przypadki? – zapytałem.
– Przypadki czego?
– Włamań.
Nie odpowiedział.
– Powinieneś był do mnie zadzwonić, Lucas. Wiesz o tym? – powiedział.
– Tak.
– Dobra, w porządku. Daj mi znać, jeśli zostanie członkiem twojej drużyny, dobrze?
– Jasne. – Odwróciłem się, żeby wyjść, a potem zatrzymałem się. – Co wiesz na temat katastrofy?
– Jakiej katastrofy?
– Katastrofy tamy Aurora. W latach pięćdziesiątych.
– To znaczy?
– Czy… czy ktoś, o kim myślano, że zginął… odnalazł się później? Ktoś, kogo uznano za jedną z ofiar, a potem się okazało, że jednak przeżył?
Przez chwilę myślałem, że powie „tak”.
Że powie coś innego niż: „Katastrofa tamy Aurora wydarzyła się w czasach, kiedy nie było mnie na świecie. Co, do cholery, miałbym o tym wiedzieć?”.
Ale tak właśnie powiedział.
A potem, jakby zachęcając mnie do wyjścia, odebrał telefon.
Zapytałem Normę, czy John Wren zostawił jakieś notatki.
Kiedy rozmawiałem z Hinchem o artykule, który chciałem napisać na pięćdziesiątą rocznicę katastrofy tamy Aurora, powiedział: „Powodzenia, twój poprzednik już próbował”.
– Nie – powiedziała Norma. – Nawet gdyby zostawił, już byśmy je wyrzucili.
– Jesteś pewna?
– Na dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent. – Norma usiłowała czytać tygodnik ze spowitą w ślubny welon Britney Spears na okładce. Znowu to zrobiła, głosił pełen wigoru nagłówek.
– A gdyby nie zostały wyrzucone, to gdzie by były?
– Jeeeezu, dałbyś asystentce kierownictwa poczytać brukowiec w spokoju.
– Chciałbym, ale to jest akurat zadanie dla asystentki kierownictwa.
Norma porzuciła Britney. Poczłapała do szafki na akta, na której stały ekspres do kawy i faks. Norma była kiedyś żoną dyrygenta chóru kościelnego, który uciekł z organistką. Zbliżała się do granicy wieku średniego, a to, po której akurat była stronie, zależało od stosowanej przez nią aktualnie kombinacji diety i ćwiczeń. Teraz była na diecie South Beach i ćwiczyła aerobik do muzyki André 3000 i spółki.
Otworzyła trzecią szufladę i zaczęła w niej grzebać.
– Nic nie zostało, tak jak mówiłam. – Wyjęła plik sfatygowanych szarych teczek. Były puste.
– Czy mogę je obejrzeć?
– Nic w nich nie ma, Tom.
– Proszę.
Rzuciła je na mojego laptopa.
– Wiesz co, ta Britnejka jest jakaś głupkowata.
Na teczkach zostały etykietki z tytułami. Rozpoznałem pismo Wrena znane mi z rozsianych po domu licznych śladów obecności mego poprzednika.
Litania banałów: Największa na świecie kolekcja hula-hoop, Parada z okazji Czwartego Lipca, Konkurs w pędzeniu bydła. Miały szansę znaleźć się na mojej liście tematów na nadchodzący rok.
Były też wyjątki. Na przykład teczka z napisem Historia weterana.
Ta teczka nie była pusta, w każdym razie nie całkiem: kiedy ją otworzyłem, wypadły z niej dwa zdjęcia.
Pomnik weteranów Wietnamu w Waszyngtonie.
Jedno ze zdjęć przedstawiało panoramę z czarnym granitowym „V” – pełnym przejmującego wdzięku, a zarazem wyniosłej prostoty. Druga fotografia była zbliżeniem tego pomnika.
Widać było wyrzeźbioną w kamieniu przygnębiającą listę poległych.
Artykuł który znalazłem w domu…
Smutna historia.
Weteran po przejściach, który pewnego październikowego popołudnia zawitał do Littleton i został tu wystarczająco długo, by dziennikarzowi udało się ustalić, że nie wiadomo, gdzie mieszkał, że nie miał żadnej rodziny, a nazwisko pożyczył sobie od zaginionego w akcji kolegi, z którym służył w delcie Mekongu. „Kim jest Eddie Bronson?” Dręczonym poczuciem winy weteranem wojny wietnamskiej – to było wszystko, czego Wren tak naprawdę się dowiedział, zanim nieznany żołnierz został wypędzony z miejskiej altany i umieszczony w domu opieki. Wren wykorzystał ten przykry incydent i sklecił wzruszający tekścik o zaniedbywaniu przez państwo weteranów wojny, o której zresztą Ameryka nie chce pamiętać.
– Normo, czy Wren pojechał obejrzeć pomnik weteranów Wietnamu? Kiedy pisał artykuł o tym byłym żołnierzu?
– W każdym razie na pewno nie na koszt Hincha – powiedziała. – Dlaczego pytasz?
– Musiał tam być. Zrobił zdjęcia.
– Aha. – Norma dotarła tymczasem do swojego biurka i ponownie zagłębiła się w lekturze o życiu sławnych i bogatych.
Wpatrywałem się w zbliżenie pomnika. Eddie Bronson -nazwisko zaginionego w akcji żołnierza, które przyjął tajemniczy weteran, było doskonale czytelne na czarnym granicie, choć szczątki prawdziwego Bronsona gniły w jakimś tunelu w Chu Lai.
Historia weterana wojny wietnamskiej, choć ładnie napisana, nie została doceniona. W każdym razie tak twierdziła Norma. Po pierwsze Hinch uważał, że małomiasteczkowe gazety powinny trzymać się małomiasteczkowych wiadomości. Na przykład o otwarciach centrów handlowych. Po drugie mieszkańcy Littleton niezbyt uprzejmie potraktowali niechlujnego,
na wpół szalonego włóczęgę, który obrał sobie za siedzibę miejską altanę i nazywał ją domem.
Wren sam wtedy był na wpół szalony. Może ów brak życzliwości odbił się i na nim? Albo wiał akurat wiatr Santa Ana? Albo wszechobecny piekielny żar pomieszał mu w głowie?
W każdym razie wyglądało na to, że skłonność do poważnych tematów obudziła w nim manię wielkości. Otwarcia centrów handlowych były dla rzemieślników. A Wren natychmiast pogrążył się w retrospektywnej publikacji demaskatorskiej na temat katastrofy tamy Aurora. Wywnioskowałem to z daty odnotowanej starannie na trzeciej teczce, podpisanej po prostu: Katastrofa. Tydzień po artykule na temat Eddiego Bronsona.
Ta teczka była pusta.
– Myślisz, że zabrał je ze sobą?
– Co zabrał? – spytała Norma, wyglądając zza silikonowego biustu Britney.
– Swoje notatki. Dokumenty. Myślisz, że zabrał je ze sobą, czy wyrzuciłaś je po jego odejściu?
– Nie pamiętam – odparła. – Nie był wtedy w najlepszej formie. Wiesz, co mam na myśli. Zamknął się tutaj pewnej nocy i wył do księżyca.
– Wył do księżyca?
– Tak się tylko mówi.
– Jasne. A co tu w takim razie robił?
– Bóg jeden wie. Wiem tylko, że trzeba było wezwać szeryfa, żeby go stąd zabrali.
– Aha. Kiedy wyjechał z miasta?
– Następnego dnia. Poważnie. Widocznie czuł się tym wszystkim zażenowany. Bóg mi świadkiem, ten człowiek naprawdę potrzebował zmiany krajobrazu.
Norma wspominała kiedyś, że wyjechał gdzieś na północ. Szczegóły rysowały się mgliście.
– Czy zostawił jakiś numer?
– Numer?
– Tak. Cyfry, które się wstukuje, kiedy chce się do kogoś zadzwonić. Numer.
Przewertowała obrotowy wizytownik na swoim biurku.
– Nie.
Potem przekrzywiła głowę i powiedziała:
– Zaczekaj.
Poszła do biura Hincha, skąd dobiegły niebawem dźwięki wysuwanych i zasuwanych szuflad. Wróciła, trzymając w ręce wygniecioną kartkę papieru.
– Dziękuję, Norma – powiedziała.
– Dziękuję, Norma – powtórzyłem.