Ostatni znany numer telefonu Johna Wrena. Sądząc po kierunkowym, północna Kalifornia. Zapisałem go na odwrocie jednego ze zdjęć i włożyłem do portfela.
Automatyczna sekretarka odpowiedziała głosem Wrena, który brzmiał, jakby jego właściciel czuł się wykorzystany, choć nie musiał nawet odbierać telefonu.
„Jesteśmy na rybach, ale jeśli chcesz zostawić wiadomość, to zostaw”.
– Cześć, mówi Tom Valle. Objąłem twoje dawne stanowisko w „Littleton Journal”. – I mieszkam w twoim domu, mogłem dodać. – Chciałbym porozmawiać o artykule, nad którym pracowałeś, zanim odszedłeś z gazety. Czy mógłbyś do mnie oddzwonić?
Zostawiłem numer telefonu do pracy i na komórkę.
Potem zadzwoniłem do Anny.
Następnego dnia miała wyjechać. Wracała do Santa Monica. Ponieważ mieliśmy się jeszcze spotkać, chciałem, jak każdy dobry dziennikarz, potwierdzić czas i miejsce.
Odebrała po czwartym dzwonku.
– Hej – powiedziałem.
– Hej.
– Widzimy się dzisiaj?
– Jasne, przecież jesteśmy umówieni.
– Wiem, chciałem się tylko upewnić, czy to aktualne.
– Zadzwoniłabym do ciebie, gdyby coś się zmieniło.
– Dobra, świetnie. Więc jesteśmy umówieni. – Panie Głupkowaty, proszę poznać pana Potrzebującego. – Gdzie się widzimy?
– W Violetta's. Tak jak ustaliliśmy przedwczoraj. Rzeczywiście, masz objawy nadpobudliwości z deficytem uwagi. – Przynajmniej powiedziała to z sympatią w głosie.
– Tylko się upewniałem – broniłem się.
– Aha, jeszcze jedno.
– Tak?
– Zamawiamy białe wino – powiedziała.
– Jasne, bardzo mi przykro z powodu tego incydentu. Co z sukienką?
– Nic jej nie będzie. Znam pralnię chemiczną, w której obchodzą się z plamami w sposób bezwzględny. Gdyby Monica Lewinsky oddała im swoją niebieską kreację, nie byłoby impeachmentu.
Roześmiałem się i od razu zacząłem się zastanawiać, czy nawiązanie do plam spermy kryło w sobie jakieś zaproszenie. „Wystarczyło zapytać”, powiedziała, gdy wycierałem jej sukienkę.
Zapadła krótka cisza, jakby aluzja do seksu wciąż wisiała w powietrzu, a potem zapytałem, jak się czuje jej ojciec. Do tej pory unikałem tego tematu, wychodząc z założenia, że jeśli chciałaby o tym mówić, sama by zaczęła. Ale po pewnym czasie stało się to nienaturalne.
– Bez zmian – powiedziała. – Dziękuję, że zapytałeś.
– Twoja mama żyje?
– Tak. Ale rodzice są rozwiedzeni. Ojciec właściwie ma tylko mnie.
– To niełatwe.
– Nie wiem. To coś, co się robi, kiedy się kogoś kocha, prawda? To mój tato. Zrobiłabym dla niego wszystko. A ty?
– Ja?
– Twoi rodzice wciąż żyją?
– Nie, oboje odeszli.
Odeszli. Określenie, które odnosiło się do mojego ojca, gdy ja jeszcze grałem w scully na ulicach Queens. Wrócił kiedyś, przed pogrzebem, i zapytał mnie, czy chciałbym przejechać się wozem strażackim jak kiedyś. Przejechaliśmy przecznicę i zaparkowaliśmy na tyłach kościoła Świętego Antoniego. „Co się stało, Tommy?” Siedział obok w szoferce, ale nie patrzył na mnie. Patrzył na zdjęcie naszej czwórki zatknięte na desce rozdzielczej. Co się stało?
– Siostry, bracia?
– Nie… już nie.
– Co to znaczy?
– Miałem brata. Nie żyje. Od dawna.
– Och. Strasznie mi przykro. Pewnie nie lubisz o tym mówić.
– Nie, tylko że… to było dawno temu…
– Jasne, rozumiem.
Nie, nie rozumiesz, pomyślałem.
Niektóre rzeczy przechodzą ludzkie pojęcie.
ROZDZIAŁ 20
Kara Bernstein.
Kara Betland.
Kara Bolinsky.
Kara Brill.
Straciłem pół godziny między prysznicem, goleniem, czesaniem włosów oraz spryskiwaniem się starą wodą po goleniu, a potem zmywaniem jej, bo miała zapach skórzanej torby – pół godziny między tymi czynnościami a wyjściem z domu, szukając nazwiska Kara Bolka, w internetowym spisie numerów.
Bez powodzenia.
W Kalifornii nie brakowało kobiet o imieniu Kara; wyobraziłem sobie tłumy dziewcząt z Ocean City noszące jeszcze aparaty na zębach, przesiadujące dla ochłody w centrach handlowych albo popisujące się swoimi jędrnymi ciałami na plaży i w poczekalniach przemysłu pornograficznego San Fernando. Kara Bolka brzmiało dla mnie jak nazwisko, jakie mogła nosić urodzona w Ameryce córka imigrantów z Europy Wschodniej. Było jak szept pół kobiety, pół nimfy.
Oczywiście mogły to być podszepty mojego libido.
Wieczór jeszcze się nie zaczął, a już się zastanawiałem, jak się skończy. Obliczałem, ile czasu minęło od mojego ostatniego intymnego zbliżenia, i zastanawiałem się, czy z seksem naprawdę jest jak z jazdą rowerem.
Nie byłem całkowitym abstynentem seksualnym od czasu przyjazdu do Littleton. Nie. Bywałem w Days Inn z pewną mężatką, która zaryzykowała przyjście do Niech Mnie Kule Biją z podobnego powodu co ja – szukając kryjówki. Ukrywała się przed niewiernym mężem, który znęcał się nad nią, kiedy odwołano mecz golfa albo gdy interesy szły kiepsko. Pracował w nieruchomościach, gdzie transakcje regularnie kończyły się fiaskiem – szczególnie w Littleton, które szczyciło się dwoma nieukończonymi kompleksami wypoczynkowymi.
Nie powiem, jak się nazywała. To nie ma znaczenia. Chodziliśmy do Days Inn zamiast do mnie, ponieważ nie chciałem, żeby jej mąż zapukał pewnego dnia do moich drzwi. Byliśmy tam trzy razy i było to satysfakcjonujące tylko w najbardziej pierwotnym znaczeniu tego słowa. Jak rozgotowany na papkę posiłek, kiedy jest się głodnym.
Kiedy zadzwoniła do mnie po naszym trzecim spotkaniu, nie oddzwoniłem. Tydzień później przeczytałem SMS-a od niej: „Więc to już wszystko? Miłego życia”.
Te słowa były równie dobre jak każde inne, żeby zakończyć romans.
Tymczasem wciągnęły mnie poszukiwania kobiet o imieniu Kara. Krótko mówiąc: bagno.
Porzuciłem je jednak dla Anny.
Gdzieś pomiędzy sałatką a przystawką, pomiędzy rozmową a flirtem, między ósmą a dziewiątą wieczorem Anna wspomniała o Johnie Wrenie.
Że go znała.
Jakimś sposobem znowu mówiliśmy o dziennikarstwie. Właściwie nie była to zwykła rozmowa. Wygłaszałem kazanie,
a do mojej zarozumiałej paplaniny w dużej mierze przyczyniło się chianti. Mówiłem jak kiedyś, w czasach, gdy zaczynałem. Jak student teologii, który pełen zapału mówi o swojej wierze. Czyż nie stworzyłem uznanej biblii swojego fachu?
Powoli, grzech za grzechem, udało mi się podważyć sens istnienia gazety, wywrócić prawdę na lewą stronę. Jak ten sowiecki kret, który w latach trzydziestych ubiegłego stulecia przekopał się do serca brytyjskiej demokracji. I ja też – jak kiedyś Kim Philby* i spółka – przelałem krew niewinnych ludzi.
Nie byłem do końca szczery. Pominąłem wstydliwe szczegóły.
* Kim Philby – pracownik tajnych służb brytyjskich, który jako jeden z członków tzw. siatki szpiegowskiej Cambridge współpracował z wywiadem sowieckim.
Jedną z ofiar czystki, która nastąpiła po zdemaskowaniu i wyrzuceniu mnie z pracy, był pewien błyskotliwy, oddany i powszechnie ceniony redaktor, którego jedyną winą było to, że we mnie wierzył.
Poszedł na dno wraz ze swoim okrętem.
I szczurem na jego pokładzie.
Kiedy rozpracowywałem jakiś temat, czułem, że stoi za moimi plecami jak anioł stróż, który cały czas ma mnie na oku. Miał pozycję, cieszył się wyjątkową reputacją – nawet w gazecie, w której wybitni dziennikarze nie byli rzadkością.
Z jakiegoś powodu zainteresował się mną, dostrzegł we mnie talent wart rozwijania. Może po prostu umiał wyczuć chłopaka, który wychował się bez ojca. Któregoś wieczoru zaprosił mnie na drinka, a ponieważ było miło, nie zanudziłem go ani nie zasypałem gradem przymilnych pytań, zaprosił mnie znowu. Po jakimś czasie prowadziliśmy szczere rozmowy nad hot dogiem o północy i chodziliśmy do Bryant Parku dla rozprostowania nóg. Kiedy robił obchód po redakcji, wyczuwałem za plecami jego obecność i oblany rumieńcem próbowałem