zmusić klawiaturę komputera do wyczarowania czegoś ostrego, ciętego i błyskotliwego. Czasem nawet mnie słuchała.
Ale to nie miało znaczenia.
Był na tyle powściągliwy w pochwałach, że pragnęło się ich więcej. To, co się napisało, było na ogół niezłe, w porządku albo po prostu solidne. Chodziło o to, żeby pisać dla czytelników – tej wielkiej masy głodnych informacji i spragnionych prawdy ludzi.
Ja pisałem dla niego.
Miałem tak naprawdę jednego czytelnika. Musiałem zamienić „w porządku” na „wspaniale”.
To, że wymyślona historia o nieżyjącym żołnierzu Gwardii Narodowej Lowellu Beaumoncie zdała egzamin, było ironią losu.
Oczywiście jest pewien problem związany z osiągnięciem w końcu tego, czego od dawna się pragnie. Kiedy człowiek raz zostanie doceniony, musi znowu słyszeć pochwały, czuć, że miłość i akceptacja leją się na niego jak szampan w siedzibie Boston Red Socks po upragnionym zwycięstwie w rozgrywkach w 2004 roku.
Próbowałem „tak trzymać” dłużej, niż się dało.
Aż w końcu już się nie dało.
Aż wypiłem trochę w towarzystwie pewnego reportera i wszystko się wydało.
W ciągu tygodnia ów redaktor, ów przyjaciel, z wysławianego rzecznika praw obywatelskich stał się szkalowanym niekompetentnym dziennikarzem. Kilka tygodni później niespodziewanie przeszedł na emeryturę.
„Powinien był wiedzieć – mówili głównie ci, których gwiazdy przyćmił w drodze na szczyt. – Powinien był czuwać nad wszystkim. Powinien był robić to, co do niego należało”.
Jego hańba była tylko trochę mniejsza niż moja, jego upadek dziesięciokrotnie większy.
Ze wszystkiego, co zniszczyłem – a byłem jednoosobową siłą destrukcyjną rujnującą swoją karierę, małżeństwo, reputację – najbardziej mi wstyd, że zniszczyłem jego. To robak, który wciąż mnie gryzie i którego od czasu do czasu próbuję zalać niezliczonymi kolejkami tequili.
Czasem ów robak sprawia, że wybieram numer skromnego wiejskiego domu w Putnam County i wypowiadam bezgłośne słowa skruchy.
– Cześć – mówię – to ja. Przepraszam.
Wyobrażam go sobie, jak trzyma w ręce tę staroświecką czarną słuchawkę, jak dwuogniskowe okulary zsuwają się z jego ogromnego nosa i przełykam niewypowiedziane słowa, a one ześlizgują mi się do żołądka i aż robi mi się od nich niedobrze.
Ale nie dziś.
Nie.
Dzisiaj byłem Carlem Woodwardem, hybrydą dziennikarskiego zapału i dzikiego pożądania. W porządku, wino rozwiązało mi język, wsiadłem na swojego konika i nie miałem zamiaru zsiadać. Popisywałem się.
– Może i zajmujemy się eksportem demokracji – w każdym razie wygląda na to, że to dzisiaj nasza jedyna linia polityki zagranicznej, nasza krucjata – ale kto chroni demokrację w demokracji? Tych dziewięciu geriatyków z Sądu Najwyższego? Tym, co chroni USA dzisiaj, jest „USA Today”.
Przerażające? Nie żartuję. Czy to się komuś podoba, czy nie, demokracja jest w spoconych rękach dziennikarzy. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Nawet jeśli tego nie chcemy. Mówię „my” w sensie ogólnym. Bo prawda zawsze idzie na pierwszy ogień.
„Prawda” – beztrosko użyłem słowa, które było mi najmniej bliskie ze wszystkich słów w języku angielskim.
Słuchałem sam siebie, zastanawiając się, czy jestem niebezpiecznym szaleńcem, czy – co gorsza – nudziarzem. Ale wyglądało
na to, że Anna słucha mnie w prawie nabożnym skupieniu. Chyba podobał się jej ten ja, ten superbohater prawdy, sprawiedliwości, amerykańskiego stylu życia.
Wtedy zapytała:
– Dlaczego potrzebowałeś przerwy?
– Słucham?
– Powiedziałeś, że przyjechałeś tutaj, bo potrzebowałeś przerwy. Od czego? Mówisz, jakbyś kochał swoją pracę. Zajmowanie się ważnymi tematami. Dlaczego zagrzebałeś się tutaj? Właściwie nie to miałam na myśli, chciałam powiedzieć…
Trzeba było być bardziej ostrożnym.
Rozpoczęliśmy wieczór rozmową niezwiązaną z dziennikarstwem, prawda? Drużyna New York Yankees, grzechotniki, komedia Golfiarze. Dziwnym sposobem, nie zdając sobie z tego sprawy, skierowałem moją kolację z Anną na niebezpieczne wody.
– Miałem kłopoty w swojej poprzedniej pracy.
– Tak? Jakiego rodzaju?
– Problemy… etyczne.
– Etyczne – powtórzyła. – Coś, o czym chciałbyś pogadać, czy wolisz udawać, że o to nie spytałam?
– Wolałbym udawać, że o to nie spytałaś. – Człowiek może zaskakująco szybko wytrzeźwieć. Moja purpurowa mgła rozwiała się jak siatka ochronna porwana przez gwałtowny wiatr.
– W porządku. Chociaż „etyczne”… to brzmi interesująco. Nawet trochę nieprzyzwoicie.
– Bo to było nieprzyzwoite. Ale nie w sposób, który masz na myśli – powiedziałem.
– Aha. Cóż, cokolwiek to było, przykro mi. Chciałam powiedzieć, że najwyraźniej lubiłeś pracę reportera. Zresztą nadal nim jesteś, wiesz, co mam na myśli…
– Zmyślałem.
O właśnie.
Wcześniej czy później to musiało wyjść na jaw. Wcześniej czy później wspomniałaby o mnie komuś z przyjaciół lub znajomych, a oni, usłyszawszy moje nazwisko, powiedzieliby, że brzmi znajomo. Że gdyby nie wiedzieli, że chodzi o kogoś innego, pomyśleliby, że to zupełnie jak ten reporter, przez którego omal nie upadła gazeta. Ten, który pisał o rzeczach, które nigdy się nie wydarzyły.
Kłamca.
– Tom Valle – powiedziała, jakby wymawiała słowa w obcym języku. – O cholera.
Próbowałem coś wyczytać z wyrazu jej twarzy – w ciągu tych kilku sekund, kiedy człowiek jest zbyt zszokowany, żeby nad sobą panować. Czy było to zwykłe zażenowanie? Obrzydzenie? Współczucie?
– Nieźle – powiedziała, podnosząc kieliszek do ust, a potem odstawiając go z powrotem na stół z niezręczną powolnością człowieka po wylewie, który od nowa uczy się poruszać.
– Nie żartowałeś, mówiąc, że potrzebujesz przerwy. Czy mogę zapytać, dlaczego robiłeś to, co robiłeś? Nie zapytam, jeżeli sobie nie życzysz.
Nie odpowiedziałem od razu. Mogłem powiedzieć: tak, wolałbym, żebyś nie pytała, i zmienić temat. Mogłem powtórzyć jakiś wypróbowany frazes przeznaczony wyłącznie do użytku publicznego. To było złe. Nie zrobiłem tego celowo. Wiele wtedy przeszedłem. Mogłem przedstawić własny punkt widzenia.
A powiedziałem prawdę.
O tym, jak to się zaczęło. O tym, jak zaspałem. O małym ćwiczeniu z kreatywnego pisania.
– Ile razy? – zapytała miękko. – Potem?
– Nie wiem. Na koniec zweryfikowali wszystkie artykuły, które kiedykolwiek napisałem. Powiedzieli, że było ich pięćdziesiąt sześć. Tych, w których opisywałem częściowo lub całkowicie sfabrykowane wydarzenia. Nie sądziłem, że było ich tak wiele. Widocznie było.
– Dlaczego? Byłeś dobrym dziennikarzem, tak? Robiłeś karierę, cieszyłeś się poważaniem. Pracowałeś dla świetnej gazety. Nie musiałeś.
Nie musiałeś. Wielka tajemnica kryminalnej przeszłości Toma Valle'a.
– Byłaś kiedyś w knajpie dla dziennikarzy? – zapytałem. – W takich miejscach panuje hierarchia. Albo błyszczysz, albo oddajesz pokłony. Może chciałem, żeby dla odmiany to mnie oddawano pokłony. Poza tym jeśli jesteś miernym uczniem, dobrze jest być pupilkiem nauczyciela. Jeszcze lepiej jest trafić na pierwszą stronę zamiast na te dalsze. Przyjemnie też być na liście rezerwowych gadających głów w telewizji. Byłem nawet gościem Larry'ego Kinga*. Raz. W dyskusji brał udział Ben Bradlee. Praktykanci z Columbia School of Journalism odszukali mnie jako guru wiedzy dziennikarskiej. Inni reporterzy wbijali szpilki w lalki Toma Valle'a, kiedy tylko nie pchali się drzwiami i oknami, żeby postawić mi drinka. Co zresztą stało się przyczyną mojej zguby – jeden z tych właśnie reporterów postawił mi kilka drinków. Ciężko jest zachować spójną wersję wydarzeń po czterech margaritach.