Выбрать главу

– Prawda.

– Co się z nim stało? Czy ten gość poszedł do więzienia?

– Nie, nie poszedł.

– Mógłbym przysiąc, że poszedł do więzienia. Zasługiwał nato.

– To ja jestem Tom Valle.

– Wiem.

– Nie, ja jestem tym Tomem Valle'em, o którym mówisz. Tym, który nie poszedł do więzienia.

– Wiem – powtórzył. – Sprawdziłem to, kiedy odebrałem twoją wiadomość. Byłem ciekaw, czy mi powiesz.

– Powiedziałem.

– Prawdę mówiąc – bo mówimy tutaj prawdę – jestem zaskoczony, że nie zmieniłeś nazwiska. A jeszcze bardziej dziwi mnie to, że znowu pracujesz w gazecie. Nawet jeśli to gazeta w miasteczku Pleasantville. Hinch chyba wie?

– Tak.

– To dobrze. Czy to ma być próba resocjalizacji?

– Zapytaj jego.

– Może powinienem. W końcu to trochę tak, jak wpuścić pedofila z powrotem do szkolnej klasy, prawda?

– To stare dzieje. Zgodnie z orzeczeniem sądu spłaciłem dług względem społeczeństwa. Szczerze. Moglibyśmy zmienić temat? Byłem po prostu ciekaw, czy mógłbyś podzielić się ze mną informacjami o…

– Bardziej mnie martwi twój dług względem dziennikarstwa – przerwał mi. – Tego długu nie możesz spłacić. Ludzie tacy jak ty niszczą nasz zawód. Łamią niepisane zasady. Przez takich jak ty wszyscy jesteśmy dziennikarzami tabloidów – powiedział, podnosząc głos. – Byłeś wiarygodny. To naprawdę

było coś. Trafiłeś tam, gdzie większość z nas miała nadzieję kiedyś się znaleźć. Ale nie daliśmy rady. Teraz przez ciebie przeciętny Joe sądzi, że być może wszystko jest bzdurą, że reality TV to kit, że wymyślamy rzeczywistość. Dlatego oddzwoniłem. Chciałem ci to powiedzieć.

Siedziałem i słuchałem jego zarzutów, nie rozłączając się. Może dlatego, że nadal był trochę szalony – chociaż miał rację. Można być szalonym i mieć rację, prawda? A może dlatego, że minęło trochę czasu, sporo czasu, odkąd ktoś wygarnął mi prawdę, nie owijając w bawełnę. W dniu, kiedy – chcąc uniknąć spojrzeń spode łba i chłodnego traktowania – próbowałem wymknąć się z biura ze swoim nędznym dobytkiem w pudełku, kilku samozwańczych mścicieli zdołało osaczyć mnie na korytarzu i założyć podwójnego nelsona dziennikarskiego oburzenia. Jednym z nich był mój kumpel od kieliszka, ten, który wyrył na moim biurku osobliwą wiadomość. „Kłamię, więc jestem”. Przyjąłem ich diatrybę tak samo jak teraz krytykę Wrena – nie dałem nura do windy, nie rzuciłem się w kierunku schodów ani nie zamierzyłem się na nich. Słuchałem ze stoickim spokojem niczym Chuck Connors, kiedy odcinano naramienniki od jego munduru kawalerzysty, zanim został wyrzucony z Fort Apache na początku Napiętnowanego. Częściowo sprawiły to pouczenia doktora Payne'a, abym uznał swoją winę. Po części uważałem, że na to zasłużyłem. A po części miałem wtedy nadzieję, że jeśli usłyszę to od nich, może nie będę musiał wysłuchiwać tego od niego. Od człowieka na końcu korytarza, którego osobiście zniszczyłem, który kilka tygodni później miał raz na zawsze zostać wyrzucony z fortu i do którego dzwoniłem pijany jak świnia, ale nie odzywałem się ani słowem.

– A więc przeszedłeś już leczenie odwykowe?

– Nie byłem alkoholikiem. Wymyślałem historie. Przestałem.

– Milo mi to słyszeć.

– Ciekawi mnie tamta sprawa. Katastrofa tamy Aurora.

– Już to mówiłeś.

– Dlatego do ciebie zadzwoniłem. Zastanawiałem się, czy wiesz coś na temat ostatecznej liczby ofiar. Czy doliczono się w końcu wszystkich ciał?

– Jak to: doliczono?

– Czy ktokolwiek, o kim sądzono, że zginął w katastrofie, odnalazł się później żywy?

Cisza.

– Rzecz w tym – powiedział – że moim zdaniem do ciebie nie stosują się zasady dziennikarskiej uprzejmości.

– Moim zdaniem ktoś, o kim sądzono, że zginął w powodzi, w rzeczywistości ocalał. Myślę, że pojawił się ostatnio i odwiedził matkę, która skończyła sto lat. Podejrzewam, że to mógł być ten sam człowiek, który zginął później w wypadku samochodowym z cudzym portfelem w kieszeni. Nie mam pewności, ale myślę, że to prawdopodobne. Próbuję połączyć fakty.

Usłyszałem tap, tap, tap papierosa o popielniczkę.

– O co mnie właściwie prosisz? O pomoc? Jak? Chcesz, żebym zajrzał do swoich notatek? O to ci chodzi?

– Jeśli nie sprawiłoby ci to zbytniego kłopotu.

– Nie sprawiłoby. Gdybym chciał. Ale nie chcę. Nie dla ciebie.

Teraz w jego głosie słychać było zniecierpliwienie, za którym kryła się chęć odłożenia słuchawki.

– Może tak właśnie spłacam swój dług – powiedziałem.

– Co?

– Dług, o którym wspomniałeś. Względem dziennikarstwa. Może to mój sposób. – Nie wiem właściwie, dlaczego z tym wyskoczyłem, nie mam pojęcia, ale kiedy już to z siebie wyrzuciłem, uznałem, że zabrzmiało słusznie. Z braku lepszego słowa można powiedzieć, że wypadło to prawdziwie.

Słyszałem, jak znowu się zaciąga, i wyobraziłem sobie spiralę niebieskawego dymu kłębiącego się pod sufitem.

– Pomyślę o tym – powiedział po przerwie, która wydała mi się dość długa.

– Dziękuję.

– Nie dziękuj. Nie powiedziałem „tak”.

ROZDZIAŁ 24

Pierwszą wskazówką był kolor piasku.

Zrobił się nagle bardziej czerwony, jakby ziemia krwawiła.

Pojechałem rano miatą do serwisu Marva.

– Może uda się ją uratować, jeśli nie będzie ci przeszkadzało, że będzie wyglądała jak gruchot porucznika Columbo – powiedział, a potem zaproponował mi samochód zastępczy na czas naprawy.

Jechałem trasą numer czterdzieści pięć starym t-birdem bez tylnego siedzenia.

Minąłem wysłużony znak na drodze donikąd.

W krajobrazie wyraźnie czegoś brakowało…

Jakby się stało na ruinach Forum Romanum pozbawionego otaczających je kolumn. Przestrzeń zdawała się mówić jak otwarte usta.

A potem tu i ówdzie jednak pojawiły się kolumny w postaci zardzewiałych stalowych konstrukcji. Garbate pozostałości betonowych fundamentów zaśmiecające księżycowy krajobraz. Może raczej czerwone równiny Marsa…

Zatrzymałem samochód i wysiadłem w miejscu, które kiedyś było miasteczkiem Littleton Flats.

Poczułem się jak ktoś, kto zrobił krok w tył na cmentarzu i omal nie zawołał „przepraszam”, zdając sobie sprawę, że niechcący stanął na czyimś grobie.

Włóczyłem się, mijając ledwie zauważalne bryły gruzu, porozrzucane tu i ówdzie kamienie matowe jak dmuchane szkło i pordzewiałe puszki po piwie Old Milwaukee.

Próbowałem sobie wyobrazić, co gdzie stało.

Littleton Flats Café na przykład. Ta mała drewniana ławka pod wiszącym szyldem, na której czarnoskóra matka usiadła z uśmiechającym się do obiektywu sześcioletnim dzieckiem na kolanach.

Obszedłem jakiś duży okrąg.

Wieża ciśnień? Ta, którą znaleziono jedenaście kilometrów dalej, kiedy woda wreszcie opadła?

Próbowałem sobie wyobrazić chwilę, gdy woda uderzyła.

Oglądałem kiedyś materiał filmowy nakręcony podczas uderzenia tsunami w Indonezji. Najpierw coś wsysa wodę do oceanu, pozostawiając na piasku łodzie rybackie jak małe plażowe zabawki. Chwila niesamowitej pustki, po czym ocean wraca z rykiem, wysoki na dwa piętra, smoliście czarny, i można by pomyśleć, że to tania sztuczka filmowa, gdyby nie świadomość, że na tych plażach, łodziach i w hotelach byli ludzie. Rozrzucone ręce i nogi, pękające płuca i splątane ciała.

Littleton Flats zamieszkiwały głównie rodziny pracowników elektrowni wodnej, dla potrzeb której zbudowano tamę Aurora. Ta sama energia, którą ludzie z miasteczka okiełznali i uregulowali, w końcu obróciła się przeciwko nim. Elektrownia została zniszczona i ze względu na dostępność tańszych źródeł energii w głębi stanu nigdy jej nie odbudowano.