Ani elektrowni, ani Littleton Flats.
Wpatrując się w czerwony piach, napotkałem czyjś wzrok. Należał do porośniętego mchem Lincolna z jednocentówki, którego upływ czasu upodobnił do jakiegoś potwora z bagien.
Przypomniał mi się Potwór z Czarnej Laguny - jeden z filmów, w które uciekałem, ustawiając dźwięk jak najgłośniej, żeby nie słyszeć, co się dzieje w pokoju obok, dokąd matka zabierała Jimmy'ego. Postrach małych dzieci. Takich jak Benjamin. Tylko że Benjamin ocalał, jakoś wydostał się na powierzchnię i zniknął.
Jak?
„Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin”.
Zdałem sobie sprawę z panującej tu grobowej ciszy.
Poza szeptem wiatru nie słyszałem nic – żadnego świerszcza ani ptaka. Dziwne. Żadnego grzechotnika, co było dość pocieszające dla kogoś, kto znalazł się tu sam.
Tylko że ja nie byłem tu sam.
Siedziałem na betonowym występie, kontemplując jednocentówkę, za którą kiedyś Benjamin mógł kupić kawałek gumy balonowej z komiksem Bazooka Joe. Obracałem ją w ręce, pocierając palcami omszałą powierzchnię, kiedy poczułem, że ktoś mnie obserwuje.
Mężczyzna.
Stał w odległości połowy boiska futbolowego ode mnie.
Jakieś dwadzieścia metrów od poturbowanego t-birda, którym tu dotarłem. Nie zauważyłem innego samochodu i zacząłem się zastanawiać, jak on się tu dostał. I nad czymś jeszcze – co tutaj robi.
W pierwszej chwili przestraszyłem się, że to może hydraulik, którego ostatni raz widziałem idącego niespiesznie z torbą w ręku w kierunku mojego ganku.
On.
Jednak nie.
Ten człowiek był wyraźnie starszy. Gdybym go zauważył u Searsa albo minął w nocy przechadzającego się po Redondo Lane, nie zwróciłbym na niego najmniejszej uwagi. Tutaj to co innego.
Poderwałem się i cofnąłem dwa kroki dla odzyskania równowagi, z której wytrącił mnie samym swoim pojawieniem się.
Odwrócił się i zaczął odchodzić.
– Halo! – krzyknąłem w jego kierunku.
Nie zatrzymał się, szedł dalej w tym samym tempie, jakby był na porannym spacerze i nie słyszał nikogo wołającego, żeby się zatrzymał.
Przyspieszyłem.
Kiedy się zbliżyłem, okazało się, że jest jeszcze starszy, niż sobie wyobrażałem. Otaczała go aura dostojeństwa – nawet kiedy stał tyłem. Było ze czterdzieści stopni, a on miał na sobie szykowną niebieską sportową marynarkę w szare prążki, zamiast butów trekkingowych czy adidasów czarne wypolerowane do połysku półbuty. A na głowie przekrzywiony staromodny kapelusz.
– Przepraszam – powiedziałem lekko zdyszany. – Przepraszam, czy mógłbym z panem chwilę porozmawiać?
Zatrzymał się i odwrócił.
Musiał być dobrze po siedemdziesiątce, a może i po osiemdziesiątce. Jego włosy, w każdym razie te, które wystawały spod przekrzywionego kapelusza, były stalowo-siwe, obcięte na rekruta.
– Tak? – odezwał się spokojnie i uprzejmie, jak ktoś, kto pyta o godzinę.
– Chciałem tylko zapytać, co pan tutaj robi.
– Zabawne – powiedział. – O to samo mógłbym zapytać pana.
Jego spojrzenie można było chyba nazwać przenikliwym -uderzający błękit oczu sprawiał, że chciało się sięgnąć po okulary słoneczne.
– Tom Valle – powiedziałem. – „Littleton Journal”.
– O, jest pan reporterem?
Miałem wrażenie, że przeszywa mnie wzrokiem. Poczułem się jak w komorze aparatu do rezonansu magnetycznego, który drobiazgowo bada moje wnętrzności.
– Pisze pan… o tym miejscu? – zapytał.
– Tak. O katastrofie tamy Aurora.
– Rozumiem. – Pokiwał głową, zdjął kapelusz i wytarł czoło czystą białą chustką, która w tajemniczy sposób wyłoniła się z kieszeni jego marynarki.
– Powinien pan mieć coś na głowie – powiedział, zakładając z powrotem kapelusz i wpychając chustkę do kieszeni. – Udar słoneczny może być tragiczny w skutkach.
Nie musiał mnie przekonywać. Czułem się zamroczony upałem, osiągając stan podobny do purpurowej mgły, ale bez związanej z nią przyjemności.
– Katastrofa – powtórzył. – To było wiele lat temu.
– Pięćdziesiąt – powiedziałem. Poczułem, jak środkiem pleców spływa mi strużka potu. – A więc co pana tu przywiodło? – Zamierzałem zapytać również, jak się tu dostał, ale zauważyłem kratownicę maski samochodu zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej za jedną z zardzewiałych stalowych konstrukcji.
– Ciekawość – odpowiedział.
– Czytał pan o katastrofie?
– Tak.
– Jest pan stąd?
– Stąd? Chyba nikt nie jest stąd. Już nie.
– Nie chodziło mi o Littleton Flats. Chodziło mi o to, czy mieszka pan gdzieś w okolicy.
– Nie, nie mieszkam.
– Pasjonują pana katastrofy?
– Byłem tu kiedyś – powiedział.
– Tu? W Littleton Flats?
– Tak.
– Przed katastrofą? Pokiwał głową.
– Niewiele zostało, prawda?
– Niewiele. Jak tu wtedy było?
– Jak?
– Jak wyglądało to miejsce przed katastrofą? – Sporo czytałem o zniszczeniu Littleton Flats, ale prawie nic o samym
mieście. A teraz miałem przed sobą kogoś, kto chodził jego ulicami, kto być może minął Belindę i Benjamina idących na śniadanie do Littleton Flats Café.
– Wyglądało jak każde miasteczko. Całkiem zwyczajnie. Rodziny, sklepy, domy, ogródki. Zwykłe miasteczko.
– W którym to było roku?
– Roku?
– Kiedy pan tu był?
– W 1954.
– W tym samym roku zawaliła się tama.
– Tak.
– I nigdy pan tu nie wrócił? Aż do dziś?
Pokręcił głową.
– Nie. Przejeżdżałem obok i pomyślałem sobie, dlaczego nie?
– To musi być dla pana trochę upiorne.
– Upiorne dla mnie? Powiedziałbym, że to jest upiorne dla każdego. Jak wszystkie opuszczone miasta.
Tak, miał rację. Lekki wiatr świszczący wśród pordzewiałej stali brzmiał jak szept zirytowanych duchów.
– Straszna rzecz się tu wydarzyła – powiedział mężczyzna. – Wciąż się to czuje.
Wyjąłem z kieszeni notes i długopis.
– Czy mógłbym zapytać, jak pan się nazywa? Czy miałby pan coś przeciwko temu, żebym zacytował w swoim artykule pana wypowiedź?
– Obawiam się, że nie bardzo mam się czym podzielić. Jestem tylko, jak pan powiedział, pasjonatem katastrof.
– Ale był pan tu kiedyś.
– Tak, byłem. Jak wielu ludzi.
– Wielu ludzi nie chce o tym rozmawiać. W każdym razie w Littleton. Pan, jak mi się zdaje, nie ma nic przeciwko temu.
Popatrzył na swoje czarne, wypolerowane buty. Stopy trzymał na baczność i pomyślałem, że pewnie był kiedyś w wojsku.
– Dobrze – powiedział. – Nazywam się Herman Wentworth.
Zanotowałem.
– Czy mogę zapytać, czym pan się zajmował?
– Jestem lekarzem – powiedział. – Oczywiście już niepraktykującym.
Zabawne, pomyślałem. To nieprzyjemne uczucie, że jestem badany, kiedy się przywitałem. To nie był przypadek.
– Miał pan prywatną praktykę?
Pokręcił głową.
– Pracowałem dla wojska.
A więc jednak był w wojsku.
– Dla wojska, naprawdę? Gdzie pan stacjonował?
– Och, wszędzie. Raz tu, raz tam. Właściwie na całym świecie. Na początku w Japonii.
– W Japonii? Kiedy to było?
– Pod koniec wojny. Zaraz po kapitulacji.
– Tokio?
– Nie – odparł. – Inna część kraju. Byłem w 499. Batalionie Medycznym.
– Leczył pan rannych?