– Leczyłem wszystkich. Japończyków również. Przysięga Hipokratesa nie dzieli ludzi na wrogów i przyjaciół, tylko na tych, których można uratować, i tych, których nie można.
– A więc w pewnym momencie, w 1954 roku, znalazł się pan tutaj?
– Spędziłem tu jeden dzień.
– Znał pan kogoś w Littleton Flats?
Pokręcił głową.
– Nie, tylko tędy przejeżdżałem. Tak jak dziś.
Zastanawiałem się, dokąd człowiek musi jechać, żeby przejeżdżać przez Littleton Flats. To nie był światowy węzeł komunikacyjny. Raczej ślepa uliczka.
Wyjaśnił moje wątpliwości.
– Zostałem przeniesiony do San Diego. Chciałem zobaczyć trochę pustyni. Urodziłem się na północy, w Minneapolis. Nie ma tam zbyt wielu pustynnych krajobrazów.
– Wtedy zatrzymał się pan tutaj na jeden dzień?
– Tak. Tylko na jeden dzień.
– Pamięta pan, jaka to była pora roku?
– Obawiam się, że nie – powtórzył rytuał sprzed kilku minut, wyjmując z kieszeni chusteczkę, zdejmując z głowy kapelusz i wycierając z czoła pot.
Zawroty głowy, które poczułem wcześniej, dokuczały mi coraz bardziej. Tępy ból głowy umiejscowił się gdzieś pośrodku czoła.
– Zapamiętał pan coś szczególnego?
– W związku z czym?
– Z miasteczkiem.
– To było dawno temu. Jak już powiedziałem, to było tylko miasteczko.
– Gdzie pan był, kiedy pan o tym usłyszał?
– Usłyszał o czym?
– O katastrofie.
– Przepraszam – wzruszył ramionami – ale nie pamiętam.
– W porządku – powiedziałem. – Dziękuję, że odpowiedział pan na moje pytania.
– Nie rozumiem, w jaki sposób mogłem panu pomóc.
– Był pan tam. To miło spotkać kogoś, kto widział miasteczko, zanim zostało zmyte z powierzchni ziemi.
Wyciągnąłem rękę, którą, jak na osiemdziesięciolatka, uścisnął zadziwiająco energicznie. Ruszył w stronę samochodu, a potem się odwrócił.
– Proszę nie zostawać tutaj zbyt długo – poklepał się po czole. – Udar może być morderczy. Wiem coś o tym, jestem lekarzem.
– Dziękuję, już jadę.
Patrzyłem, jak idzie do samochodu. Usłyszałem dźwięk silnika pracującego na wysokich obrotach, potem przez chwilę na jałowym biegu, aż w końcu wyjechał zza rozłupanej stalowej kolumny.
Odjechał i wróciła martwa cisza.
W mojej głowie zapanował podwyższony stopień gotowości bojowej. Idąc do samochodu, poczułem mdłości. Otworzyłem drzwi i osunąłem się na siedzenie.
Było trochę lepiej niż na słońcu, ale wciąż kręciło mi się w głowie i zamknąłem oczy.
Rozłożyłem siedzenie i pomyślałem, że może lepiej będzie, jak kilka minut odpocznę.
Po chwili znowu chodziłem po Littleton Flats.
Miasto było pełne ludzi. Wieża ciśnień stała przy głównej ulicy. Wszyscy mężczyźni nosili staromodne kapelusze. Czułem dochodzący z Littleton Flats Café aromat naleśników z jagodami i syropem klonowym.
Kiedy wszedłem do środka, ładna kelnerka, ta, dla której mój ojciec nas zostawił – Lillian, tak miała na imię – uśmiechnęła się do mnie. Zaczerwieniłem się, kiedy przyniosła mi czystą podkładkę z punktami do połączenia.
Zacząłem rysować linie od kropki do kropki i od czasu do czasu zdawało mi się, że widzę tam rysunek, ale kiedy go podnosiłem, żeby pokazać ojcu, obrazek znikał.
Poczułem straszną frustrację, nieznośne zakłopotanie, wciąż rysując, żeby pokazać ojcu i Lillian to coś wśród kropek, ale gdy tylko próbowałem, znikało. Puff! Wyczuwałem rosnące rozczarowanie ojca i znudzenie Lillian, aż w końcu stworzyłem własny rysunek, całkowicie ignorując kropki: narysowałem kobietę z dzieckiem na ławce.
Kiedy otworzyłem oczy, było ciemno i oblewał mnie zimny pot.
Zastanawiałem się, czy lekarz wojskowy był częścią mojego snu.
ROZDZIAŁ 25
Marv miał rację.
Miata wyglądała jak gruchot porucznika Columbo. Wyklepał wgniecenia, ale blacha była pogięta jak używana folia aluminiowa. Wymienił przedni zderzak na inny, ewidentnie nie od miaty, który w dodatku był przekrzywiony i o kilka cali za szeroki.
Silnik pracował jednak bez zarzutu.
Jechałem właśnie na północ autostradą wzdłuż Pacyfiku przyzwoite sto dziesięć na godzinę, żeby spotkać się z Johnem Wrenem.
Oddzwonił do mnie kilka dni po naszej rozmowie.
Odszukał swoje notatki. Dał mi jedynie do zrozumienia, że było w nich kilka interesujących rzeczy. Porównał swoją wiarę w artykuł z obrzydzeniem, jakie czuł do mnie. Artykuł zwyciężył. Ale był w tym haczyk – jeśli potrzebowałem notatek, musiałem sam po nie przyjechać. Nie miał faksu, a najbliższy aparat znajdował się w odległości dobrych sześćdziesięciu kilometrów, bo Wren zaszył się w jakimś opustoszałym ośrodku rybackim nad jeziorem.
„Odniosłam wrażenie, że gdzieś się zaszył”, powiedziała Anna. Najwyraźniej na dobre został samotnikiem.
Powiedziałem Hinchowi, że chciałbym wziąć kilka dni wolnego.
Nie zdradziłem mu, co zamierzam robić, bo obawiałem się, że będzie się ze mnie śmiał. A potem z miejsca mnie zwolni.
Właściwie mogłem polecieć samolotem, ale z pieniędzmi było krucho, zresztą, tak jak Herman Wentworth, miałem ochotę na zmianę krajobrazu.
Jadąc na północ wzdłuż Pacyfiku, obserwuje się, jak znikają warte milion dolarów domy na plaży, podłe motele dla amatorów surfingu, siatki do gry w piłkę i hałaśliwe mola. Linia brzegowa staje się stroma, urwista i bardziej malownicza. Za San Francisco ogromne sosny zasłaniają wprawdzie widok fal, ale i tak słychać ich ryk, którego nie zagłuszają nawet samochody.
Zatrzymałem się tylko raz, w motelu Big Sur, gdzie dostałem klucz do ostatniego wolnego pokoju, tego najbliżej drogi. Był wyposażony w naturalny sprzęt nagłaśniający: samochody z jednej strony, ocean z drugiej – dźwiękowy befsztyk z owocami morza, który ukołysał mnie do snu swoją stereofonia. Miałem hałaśliwe, pełne żywych kolorów sny, ale żadnego z nich nie pamiętałem, kiedy obudziłem się w szarym świetle przefiltrowanym przez zasłony, które naprędce zaciągnąłem poprzedniego wieczoru. Materac był przesiąknięty morskim powietrzem.
Potrzebowałem dwóch kaw, żeby się dobudzić.
Nigdy nie byłem tak daleko na północy Kalifornii. W miarę zbliżania się do granic stanu zacierały się różnice; teoretycznie może i byłem w Kalifornii, ale czułem się jak w Oregonie. Był prawie lipiec, lecz panował przenikliwy chłód. Bujna, splątana roślinność śmierdziała zgnilizną.
Starannie kreśliłem trasę do drzwi Wrena.
A jednak się zgubiłem. Dopiero po przejechaniu sześćdziesięciu kilometrów zorientowałem się, że przeoczyłem zjazd z autostrady. Las wszędzie wyglądał podobnie. Czułem się, jakbym błądził w zielonym ogrodowym labiryncie – w lewo i w prawo, w tył i w przód – ale nie mógł nigdzie dotrzeć, ciągle natrafiając na nieprzebytą ścianę zieleni.
W końcu odnalazłem właściwą drogę.
Skręciłem zgodnie z drogowskazem na jezioro Bluemount.
Wkrótce dostrzegłem między sosnami prześwity chłodnego błękitu. Niestety, miałem wrażenie, że jednopasmowa droga okrąża jezioro w nieskończoność, wcale się do niego nie zbliżając.
Po jakichś dwudziestu minutach zobaczyłem kolejny znak: „Ośrodek wędkarski Bluemount – zjazd: dwadzieścia metrów”.
Zwolniłem, szukając zjazdu, co nie było łatwe, ponieważ resztki dnia szybko ginęły w cieniu grubych sosen.
Był ledwo widoczny.
Właściwie przypominał zatoczkę wśród pełzających paproci.
Zatrzymałem się i znalazłem przybity do drzewa prymitywnie narysowany znak – czarną strzałkę wskazującą kierunek.
Moja miata nie nadawała się do jazdy terenowej. Nawet w czasach, kiedy była nowa i określała status swego właściciela jako człowieka sukcesu, nie byłaby w stanie łatwo pokonać krętej i wyboistej drogi.