Teraz leśne wyboje były dla niej w gruncie rzeczy mordercze.
Z każdym metrem zaliczałem kolejne potężne wstrząsy. Z okolic podwozia dobiegały dziwne dźwięki – skrzypnięcia, piski i chorobliwe jęki. Jakbym ciągnął tłumik po ziemi. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy nie porzucić samochodu i nie pójść dalej piechotą. Ale las na zewnątrz auta wydawał się mniej zapraszający, niż gdy patrzyło się na niego ze
środka. Zresztą jezioro było już blisko, czułem jego zapach.
Za ostrym zakrętem, który pozwalał ominąć stary gruby dąb, wyłonił się rząd chat z bali położonych nad brzegiem jeziora, które – wbrew swojej nazwie Bluemount – w wieczornym świetle połyskiwało purpurą.
Nad kominem jednej z chat unosił się dym.
Podjechałem bliżej, wyrzucając żwir spod kół, i zatrzymałem się.
Wysiadłem, ale nikt nie wyszedł mi naprzeciw.
Dziwne.
Moja poobijana miata musiała przecież narobić strasznego hałasu, szczególnie tutaj, gdzie najgłośniejsze dźwięki wydawały zapewne wędrowne ptaki.
– John! – zawołałem. Z jakiegoś powodu krępowałem się po prostu podejść i zapukać do jego drzwi.
Nie było odpowiedzi.
Jeszcze raz zawołałem go po imieniu. Wciąż nic. Poszedłem do domu, pokonałem trzy stopnie ganku i zdecydowanie zapukałem do drzwi. Bez odpowiedzi. Znowu zastukałem.
– Wren, to ja, Tom Valle. Jesteś tam?
Odczekałem chwilę i pchnąłem drzwi. Zamiast klamki miały przybitą gwoździami deskę z surowego drewna.
Otworzyły się powoli.
Prawdziwe pobojowisko. Nora chomika, przypominająca piwnicę mojego domu zaraz po tym, gdy go wynająłem. Sterty rupieci na łóżku, na kanapie, na stole, nawet na podłodze. Żeliwny piecyk wydzielał odrobinę ciepła.
Wrena nie było.
Odwróciłem się i wyjrzałem na jezioro.
Nic. Żadnych łodzi ani kąpiących się ludzi. Żadnych rybaków. Tylko maleńkie płochliwe zmarszczki na powierzchni
wody wywołane coraz silniejszą bryzą. To mi uświadomiło, że na zewnątrz było już zdecydowanie zimno, a ja byłem ubrany odpowiednio do pogody panującej w czerwcu w Littleton. Wypłowiała koszulka nowojorskich Yankees z nazwiskiem Pettitte na plecach, którą nosiłem w dowód uznania dla machlojek właściciela drużyny (Andy'ego Pettitte'a, tak jak mnie, dawno już nie było w Nowym Jorku), niestety nie najlepiej chroniła przed zimnem nocy nad jeziorem Bluemount. W bagażniku miałem kurtkę, ale nie byłem przekonany, czy ubranie jej cokolwiek by zmieniło.
Co robić?
Czułem się dość niezręcznie na myśl o tym, żeby po prostu wejść i się rozgościć. To nie był mój dom, należał do kogoś innego, kto w dodatku nie był nawet moim przyjacielem, kogoś, kto nazwał mnie oszustem i powiedział to całkiem poważnie. Mógł nie mieć ochoty zobaczyć po powrocie do domu tego samego oszusta na swojej kanapie. Mógł się obrazić.
Wróciłem do samochodu, wyjąłem z bagażnika kurtkę i szybko ją założyłem. Wśliznąłem się do środka, sprawdziłem, czy szyby są zamknięte, i czekałem.
Błyskawicznie zrobiło się ciemno.
Było ciemniej niż na pustyni. Tam przynamniej świeci księżyc. Tutaj przysłaniały go drzewa, choć widziałem jego odbicie połyskujące jak gorące języki ognia na dalekim krańcu jeziora.
Chcąc dodać sobie otuchy, włączyłem radio, ale udało mi się złapać tylko dalekie echo jakiejś stacji z Sacramento nadającej muzykę poważną. „Teraz trochę Debussy'ego”, powiedział szorstki głos gospodarza programu. To przypomniało mi, że znałem kiedyś jakiś dowcip na temat Debussy'ego, spróbowałem więc przypomnieć go sobie dla zabicia czasu.
Zastanawiałem się, czy pomyliłem dzień. Może powiedziałem „w przyszłym tygodniu”? Nie, dokładnie pamiętałem, że umawialiśmy się na dzisiaj. Wspominałem, że jeśli ruch będzie duży, to być może przyjadę późno, ale na pewno dzisiaj.
W takim razie gdzie on jest?
Może poszedł na ryby i miał wypadek. Łódź się wywróciła, uderzył głową o skałę i leży teraz nieprzytomny gdzieś na brzegu jeziora. Albo jeszcze gorzej.
Co wtedy?
Nie mogłem siedzieć w samochodzie do końca świata.
Mogłem wrócić do domu, ale jedno spojrzenie na otaczającą mnie jednolitą czerń wystarczyło, żebym od razu porzucił ten pomysł.
Nie było widać, gdzie zaczyna się droga w głąb lasu. Już nie. Poza tym określenie „droga” było tu nieco przesadzone. Wyobraziłem sobie mój samochód w jakiejś niewidocznej dziurze i siebie stąpającego niepewnym krokiem wśród drzew jak Tom Hanks w Cast Away - poza światem, kiedy w drugiej części filmu gadał już do poplamionej krwią piłki do siatkówki.
Nie ruszyłem się z miejsca.
Słuchałem Beethovena, Liszta i Chopina.
Kiedy miałem jedenaście lat, moja mama zapisała mnie na lekcje gry na fortepianie. Tak się złożyło, że nauczycielka, która chodząc od drzwi do drzwi, zachwalała dobrodziejstwa muzycznej edukacji, zastała moją mamę w chwili, gdy ta była przytomna i wielkoduszna. Lubiłem lekcje mniej więcej tak samo jak nauczycielkę, która musiała ścigać moją matkę, żeby wyegzekwować swoją zapłatę, a od czasu do czasu za pomocą prawego pedała próbowała zagłuszyć docierające z góry odgłosy wściekle skrzypiącego łóżka.
„A teraz śliczny koncercik Schuberta”, wyszeptał głos radiowego spikera przypominający do złudzenia komentarz sprawozdawcy golfowego. Widocznie muzyka klasyczna wymagała jakiejś formy przyciszonego szacunku.
Czy już wtedy zasnąłem? Nie wiem.
Słyszałem, jak szepcze do mnie las. To wiatr szeleścił w liściach.
Ale wydawało mi się, że coś mówi.
Posłuchaj.
Chrzęst butów i szelest suchych liści. Ktoś idzie do samochodu. Ktoś tam stoi.
Za moim oknem. Patrzy na mnie.
Śpi…
Człowiek za oknem trzyma coś w ręce. Podnosi to do góry. Topór z długim trzonkiem? Pokryta błotem łopata? Coś długiego, ciężkiego i śmiercionośnego.
Zamierza roztrzaskać w drobny mak przednią szybę.
Zamierza rozwalić mi łeb.
Nie…
Kiedy się obudziłem, bełkocząc, na zewnątrz nie było nikogo.
Drżałem.
Wysiadłem z samochodu i poszedłem do domu.
Żeliwny piecyk nadal grzał, ale ogień już dogasał. Dorzuciłem dwa polana z leżącego pod ścianą stosu drewna i rozcierając ramiona, czekałem, aż ogień znowu się rozpali.
Odsunąłem na bok kilka książek i usiadłem na zalatującej rybą kanapie.
Po chwili zacząłem przeglądać rzeczy leżące w zasięgu ręki. Dlaczego nie – nudziło mi się. Tytuły książek świadczyły o tym samym eklektycznym guście, na którego ślady natrafiłem wcześniej u siebie w piwnicy – od kieszonkowego wydania Lolity po biografię Enrico Fermiego. Było w nich mnóstwo przypadkowych zakładek: lista zakupów spożywczych, odcinek biletu do kina, list. Otworzyłem list i zerknąłem na jego treść, myśląc o tym, że w każdej chwili Wren może wpaść do domu i przyłapać mnie na czytaniu jego prywatnej korespondencji. Z Dearborne Labs we Flint w stanie Michigan. „Pan J. Wren”, suchy, pozbawiony emocji ton oficjalnej złej wiadomości. „Wstępne analizy nadesłanych przez Pana próbek potwierdzają Pańskie obawy. W załączeniu przesyłamy wyniki badań laboratoryjnych”.
Czy Wren był chory? Czy to dlatego w Littleton miał napad szału? Czy dlatego zagrzebał się tutaj?
Załączone wyniki badań gdzieś się odłączyły.
Właśnie ich szukałem, kiedy zadzwoniła moja komórka.
– Jesteś tam już? – zapytał głos.
A gdzie jest to tam, pomyślałem. Chwilę trwało, zanim zdałem sobie sprawę, że to był Wren. Jego głos nie brzmiał szczególnie przyjaźnie.