Выбрать главу

– Tak. Jestem w twoim domku letniskowym. Gdzie jesteś?

– Długo czekasz? – zapytał.

– Jakieś kilka godzin.

– Mmhm. Musiałem pojechać do Fishbein po zaopatrzenie. Fishbein, pomyślałem. Gdzie to jest?

– Mój pick-up się zepsuł – powiedział. – Nie naprawią go do jutra.

– Jesteś w Fishbein?

– Tak. Dlaczego pytasz?

– Wydawało mi się…

– Co?

– Wydawało mi się, że ktoś chodził koło mojego samochodu. Musiało mi się przyśnić.

– Uhm. A więc siedzisz w moim domku letniskowym?

Pomyślałem, że w tonie jego głosu coś się czai.

– Tak. Ładne wędki – powiedziałem, próbując to odpędzić.

Trzy wędki stały oparte o ścianę.

Napisałem kiedyś artykuł o konkursie łowienia pstrągów w Vermont – prawdziwy artykuł. Naprawdę wsiadłem do samolotu, a potem dwie godziny jechałem bocznymi drogami nad huczący strumień przy kanadyjskiej granicy. Zawodowi rybacy strzegli swoich wędek z taką samą czujnością jak zawodowi gracze w baseball swoich kijów. Te, które stały pod ścianą, wyglądały na drogie.

– Są w porządku – odparł Wren.

Zapytałem, co to za wędki. Powiedział, że na pstrągi. Potem zapytałem, czy mieszka sam.

– Tak – odpowiedział. – Dlaczego pytasz?

Nie odzywałem się, więc powiedział:

– No tak, automatyczna sekretarka.

„Jesteśmy na rybach, ale jeśli chcesz zostawić wiadomość, to zostaw”.

– Stare przyzwyczajenie – powiedział. – Zawsze udawaj, że nie jesteś sam. Jeśli ktoś będzie chciał cię okraść, najpierw dobrze się zastanowi.

Zastanawiałem się, kto mógłby chcieć okraść domek letniskowy w samym środku lasu. Może złodziej wędek.

– Cóż – powiedziałem. – Wracasz?

– Już mówiłem. Zepsuł mi się samochód. Nie naprawią go do jutra.

– No tak.

Jechałem tu dwa dni. A Wrena nie było.

– Może mógłbym po ciebie przyjechać? – zapytałem.

– Jasne. Jeśli chciałbyś się zgubić, to mógłbyś. Wjedź teraz do lasu, a nie znajdą cię do przyszłego roku.

– Wspaniale. Przyjechałem aż z Littleton, żeby się z tobą spotkać. To szmat drogi.

– Ho, ho – powiedział. – Przyjechałeś po moje notatki. Znalazłem je.

Sądząc po wyglądzie domku, było to trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Wszędzie pełno porozrzucanych rzeczy: gazet, brudnych ubrań, podartych czasopism, zabazgranych bloków papieru. Nie wspominając o złowieszczo brzmiących listach z laboratoriów w Michigan.

Usłyszałem, jak zapala zapałkę, zaciąga się i kaszle. Rak płuc?

– Po katastrofie – zaczął – przeprowadzili gruntowne śledztwo.

– Wiem – powiedziałem. – Czytałem o tym. Powołali jakąś komisję rządową.

– Jakąś, jasne. Wezwali na świadków pracowników firmy budowlanej. Wynajęli własnych inżynierów, przeanalizowali projekty tamy, sprawdzili zamówienia – podeszli do sprawy kompleksowo. Ciekawa rzecz: przesłuchania odbywały się za zamkniętymi drzwiami. Były tajne.

– Czy to aż takie dziwne?

– W przypadku robót publicznych nawet bardzo. Twierdzili, że to kwestia reputacji. Nie chcieli mieszać z błotem niczyjego imienia, dopóki nie zdobędą dowodów winy.

– To ma jakiś sens. W każdym razie brzmi jak dobry powód.

– Zawsze można znaleźć dobry powód. – Znowu zakaszlał. – Pozwól, że cię o coś spytam. Za pierwszym razem, kiedy to zrobiłeś… jakieś wyrzuty sumienia?

– Kiedy co zrobiłem?

– Kiedy skłamałeś. Gryzło cię sumienie?

– Tak – odpowiedziałem. – Gryzło mnie sumienie.

– Ale zrobiłeś to znowu.

– Tak, zrobiłem.

– Dlaczego?

To najwyraźniej było pytanie tygodnia. Najpierw Anna, teraz on.

– Co za różnica. Zrobiłem to. Wymyśl powód, jaki ci się podoba. Słuchaj, wróćmy może do…

– Czytałem go.

– Co?

– Twój kanon kłamstwa. Wszystkie twoje teksty wciąż są w Internecie, w tym serwisie, który przygotowała twoja gazeta, żeby pokazać światu, jak pilnie nad nimi pracowałeś. Coś rzuciło mi się w oczy. Ich wiarygodność spadała w postępie geometrycznym. Z początku wszystko było względnie łatwe do przełknięcia. Ale później? Daj spokój. Ta historia o pediatrze, który

podłożył bombę pod klinikę aborcyjną? Anagramy, tajemne spotkania na pustkowiach. To przypomina kiepski film. Tak się tylko zastanawiałem, czy musiałeś wymyślać coraz bardziej skandalizujące tematy? Może chciałeś zostać przyłapany?

– Musiałem nakarmić bestię – powiedziałem. – To wszystko.

Bestia była przerażająca i nienasycona, mogłem dodać. Po chwili okazało się, że biorę udział w konkursie opowiadania dowcipów, tylko że grałem sam ze sobą. Było to skrajnie wyczerpujące.

Słychać było, jak znowu się zaciągnął, dobiegło mnie również stłumione pobrzękiwanie sztućców o talerze. Restauracja?

– O czym mówiłem? – zapytał.

– O komisji za zamkniętymi drzwiami.

– Właśnie, o komisji. Przesłuchali świadków, przygotowali raport i dostali, co chcieli. Ktoś poszedł do więzienia.

– Nie wiedziałem. Kto?

– Inżynier. Lloyd Steiner. Interesujący gość, umysł na pograniczu geniuszu i szaleństwa. Lewicujący. Letnie obozy komunistyczne dla dzieci na Lower East Side w latach trzydziestych. Wtedy to był krzyk mody.

– Czy był winny?

– Winny czego? Tego, że jest liberalnym Żydem? Oczywiście.

– A zbudowania niebezpiecznej tamy?

– Tego nie wiem. Pracował jako asystent asystenta inżyniera. Trudno sobie wyobrazić, żeby mógł mieć na tyle duży wpływ na cokolwiek, aby być winnym.

– Co sugerujesz?

– Nie jestem pewien. – Zniżył głos do niemal konspiracyjnego szeptu, nie chcąc widocznie, żeby usłyszał go ktoś z pozostałych gości restauracji. – Mogę tylko powiedzieć, że dostał dziesięć lat, a kiedy wyszedł, jego rodzina przeprowadziła się z dwupokojowego mieszkania komunalnego do piętrowego domu z cegły w La Jolla. Sprawdziłem. Nie mógł już oczywiście

dostać pracy jako inżynier. W więzieniu skończył kurs dla mechaników samochodowych i w tym zawodzie pracował po wyjściu na wolność. To musiał być dla niego koszmar. Cudowne dziecko, inżynier, naprawiał samochody, żeby zarobić na chleb. Musiał być jedynym robotnikiem w tamtej okolicy.

– Myślisz, że mu zapłacili? Że był kozłem ofiarnym?

– Już mówiłem. Nie wiem. W przeciwieństwie do twoich, moje metody pracy dziennikarskiej nie pozwalają mi powiedzieć, czy był winien czy nie. Nie mogę ogłosić tego drukiem. Żeby to zrobić, potrzebowałbym dowodu. Ale to daje do myślenia. Zastanów się, mogli mu wywlec cały ten komunistyczny syf, letnie obozy, na których wszyscy nosili czerwone chusty. Pamiętaj, że mówimy o 1954 roku: McCarthy, schrony, cała ta paranoja. A gdyby nadal nie chciał współpracować? Cóż, można go było do tego nakłonić. Mała łapówka dla dobra najbliższych. Kij i marchewka. Zrobisz to, bo jeśli nie, to cię zniszczymy. By okazać nasze wielkie serce, pozwolimy, żeby twoja rodzina zakosztowała amerykańskiego snu o domu na przedmieściu. Widziałem ten dom w La Jolla, to nie jest byle jakie przedmieście. Zatrzymałem się tam, kiedy jechałem zrobić wywiad z tą dziewczynką. Pamiętasz?

– Pływające roboty z kosmosu.

– Właśnie.

– Czy on żyje? Lloyd Steiner?

– Ledwo.

– Próbowałeś z nim porozmawiać?

– Uhm. Powiedzmy, że on nie rozmawia.

– Więc twoim zdaniem Lloyd Steiner poszedł do więzienia, żeby uspokoić opinię publiczną, a oni przez cały czas pilnowali, by trzymał gębę na kłódkę?

– To prawdopodobne. W każdym razie bardziej niż podkładający bomby pediatra, prawda?