Co to były za myśli, zapytał Wren.
Nie pamiętała dokładnie. Głównie, żeby się nie bała. Że nie zrobią jej krzywdy. Nawet jeśli to nie okazało się do końca prawdą.
Trochę bolało. Wkładali jakieś przyrządy do mojego ciała – do ust i… tam niżej. Pamiętam, że płakałam i wołałam mamę i tatę.
Wren poprosił ją, żeby opisała ich statek kosmiczny.
Właściwie nie mogła mu się przyjrzeć. Była przypięta pasami. I było to niebieskie światło, które wwiercało się jej w oczy. Widziała tylko ich. Obcych. Była ich grupka, a jeden wyglądał na przywódcę.
To był ten, który mnie badał. Inni wyglądali jak… jak jego pomocnicy.
To trwało i trwało, opowiadała. Jak gdyby była przypięta do stołu całymi dniami. Wiedziała, że to nie mogły być dni, że to niemożliwe, by obcy więzili ją tak długo, ale takie miała wrażenie. A potem wszystko się skończyło.
Wren zapytał, czy mogłaby to opisać. Jak się skończyło?
Nie mogła.
Tej części właściwie nie pamiętam. Musieli odstawić mnie z powrotem i tyle.
Zapytał dokąd.
W jakieś suche miejsce. Gdzieś, gdzie mogli mnie znaleźć ludzie. Widocznie tak zrobili, skoro tutaj jestem, prawda? Jedyna osoba, która ocalała. Przez jeden czy dwa dni byłam wielką sensacją. Oczywiście gdyby to się wydarzyło dzisiaj, byłabym w CNN. Ale nie wtedy. W każdym razie przygarnęło mnie kuzynostwo z Sacramento. Do miasteczka już nigdy nie wróciłam, zresztą nie sądzę, żeby było tam cokolwiek do oglądania. Wszystko zmyła woda.
ROZDZIAŁ 27
Rano Wrena nadal nie było.
Poszedłem do jego domku, żeby zwrócić notatki i zrobić sobie kawę.
Odniosłem tylko połowiczny sukces.
Pojechał do Fishbein po zaopatrzenie. Było mu potrzebne. Kawa się skończyła – i wszystko inne chyba też.
Kilkanaście centymetrów nad powierzchnią jeziora wisiała szara mgła. Było bardzo jesiennie i nie byłbym zaskoczony widokiem wirujących liści na ziemi.
Kiedy podkręcałem ogrzewanie, jadąc w stronę autostrady, drogę przebiegł mi przestraszony jeleń. Stuknął kopytami w maskę i pognał w gęstwinę.
Skręciłem gwałtownie w prawo i zatrzymałem się. Minęła minuta albo dwie, zanim złapałem oddech.
Nie tylko moje serce pracowało jak szalone – mózg również nie próżnował, odtwarzając surrealistyczną historię Bailey Kindlon. Płynące ulicą wirujące domy, setki martwych ludzi w wodzie. Ta część historii była prawdziwa.
„Wierzysz w bajki?”
Ktoś, kto w nie wierzy, musiałby uwierzyć i w resztę jej opowieści. Mali niebiescy kosmici bez ust. Białe roboty bez twarzy. Badanie we wnętrzu statku kosmicznego.
Bajka godna braci Grimm. Gdyby byli na grzybkach.
Jechałem z powrotem autostradą wzdłuż Pacyfiku bez zatrzymywania się.
Lasy rzedły, fale cichły, strome klify zamieniały się w płaskie plaże, a pensjonaty w motele i smażalnie ryb. Znalazłem stację, na której DJ Frankie Foo puszczał klasycznego rocka i stukałem o kierownicę w rytm Soul Sacrifice, Layli i Brown Sugar.
Kiedy zachodziło słońce, dostrzegłem światła diabelskiego młyna na molo w Santa Monica. Przypomniała mi się jedyna w życiu wizyta w parku rozrywki. Właściwie to nie był prawdziwy park rozrywki tylko małe objazdowe wesołe miasteczko z kolejką górską i strzelaniem wodą w klauna. Po śmierci Jimmy'ego. Po tym, jak powiedziałem policji i pracownikom opieki społecznej, że przewrócił się na ślizgawce. Że upadł w wannie. Że uderzył się o drzwi. „Co się stało, Tommy?” To był wypadek. Był niezdarą. Mama wzięła swojego syna kłamcę na przejażdżkę diabelskim młynem i zwymiotowała, kiedy byliśmy na samej górze. Krzyki, które potem nastąpiły, nie miały nic wspólnego z tanim dreszczykiem towarzyszącym jeździe wagonikiem do nieba. Kiedy byliśmy już z powrotem na ziemi, jakiś wędrowny naganiacz, który sam raczej nie stronił od butelki, padł ofiarą oddechu mojej matki, co zainspirowało go do wygłoszenia wykładu na temat odpowiedzialnego wychowania dzieci. Wystarczyło, żeby na zawsze zniechęcić mnie do wesołych miasteczek, chociaż nie wystarczyło, żeby ją zniechęcić do whisky. „Czy nadal ją obwiniasz?”, zapytał doktor Payne. Chodziło mu o to, czy winiłem matkę za to, że była pijaczką, że używała obelżywego języka, że pieprzyła się ze wszystkim, co nosiło spodnie. Nie wiedział, za co naprawdę ją obwiniam.
Skąd mógł wiedzieć?
Na zawsze pozostałem posłusznym synem.
Nie powiedziałem.
Nie jestem pewien, kiedy podjąłem świadomą decyzję, by nie skręcać na czterysta piątkę i jechać prosto do Santa Monica.
Może miałem ochotę na jeszcze jedną przejażdżkę diabelskim młynem – używając przenośni. Jakieś dwa procent ludzkiego mózgu zdolne jest uwierzyć prawie we wszystko. Powinienem był o tym wiedzieć – nieźle sobie poczynałem z tymi dwoma procentami w mózgach innych ludzi. Na przykład pracowników opieki społecznej, którzy uwierzyli w dziwne upodobanie sześciolatka do twardych powierzchni. Na przykład mojego zwierzchnika, który połykał historyjki o zespole religijnych doradców, aktorach oszustach i podkładających bomby pediatrach. Te same dwa procent podpowiada człowiekowi, że piękna kobieta, która siedzi naprzeciwko w Violetta's Emporium, nie może mu się oprzeć. Albo przynajmniej uważa, że jest umiarkowanie atrakcyjny. Innymi słowy te dwa procent to miejsce, w którym mieszka matka głupich.
Nie miałem planu.
Raczej nie zamierzałem spełniać swojej internetowej obietnicy i zainstalować się przy promenadzie, czekając, aż ją spotkam. Mniej więcej wiedziałem, gdzie mieszka, i miałem numer jej telefonu komórkowego. Tylko jakoś nie mogłem zdobyć się na odwagę, by zrobić z niego użytek. Pozostałe dziewięćdziesiąt osiem procent mojego mózgu pamiętało jej wyraz twarzy, kiedy oznajmiłem dobrą nowinę – że umówiła się ze słynnym kłamcą. Jej wspaniałomyślne próby podtrzymania rozmowy były bardziej bolesne niż milczenie.
Zaparkowałem na miejskim parkingu przy Czwartej Ulicy i jakiś czas spacerowałem.
Na promenadzie były właśnie godziny szczytu. Kiedyś, w nie tak odległej przeszłości, centrum Santa Monica było skupiskiem wszelkiego rodzaju mętów – żołnierzy po przejściach,
bezdomnych, pechowców, ludzi, którzy właśnie opuścili szpital psychiatryczny. Było tu ciepło, a pod deskami mola zawsze znalazło się miejsce, żeby przenocować.
Promenada to wszystko zmieniła. Śródmieście przeobraziło się w zatłoczone centrum handlowe na wolnym powietrzu pełne ulicznych żonglerów, muzyków i krzewów w kształcie dinozaurów.
Kiedy oglądałem wystawy, zastanowiło mnie, kim jest ten niechlujny facet w średnim wieku, który przygląda mi się przez szybę VJ Records, i nie byłem specjalnie zaskoczony odkryciem, że to ja.
Uciekłem przed tłumem w boczną alejkę, która prowadziła na sąsiednią ulicę. Tam również kłębili się ludzie, ale nie było ich aż tak wielu i przynajmniej dało się oddychać.
Wiedziałem, że powoli podążam w określonym kierunku, nawet jeśli sam się do tego nie przyznawałem.
Na Piątej Ulicy była kawiarnia o nazwie Java.
Sklep Adidasa. Wypożyczalnia filmów.
Dwa połączone wspólnym holem budynki mieszkalne z tarasami widokowymi i czymś, co okazało się patio z basenem. Prawie wyczuwałem zapach chloru.
„Przy Piątej Ulicy – powiedziała – w bok od promenady”.
Przystanąłem, podziwiając rododendrony i bugenwille przed domami. Zauważyłem świeżą warstwę czarnej farby na ozdobnej metalowej balustradzie po obu stronach chodnika.