Tego, którym właśnie powoli szedłem w kierunku zapraszającego holu.
Oświetlały go poprowadzone wzdłuż rzędy niebieskich, fluorescencyjnych światełek. Po obu stronach stały skrzynki na listy, jedna przed każdym budynkiem. Oglądałem je od niechcenia jak wystawy sklepowe, chociaż możliwe również, nigdy nic nie wiadomo, że szukałem czegoś konkretnego, trudnego do znalezienia.
Dziewczyny o oczach z obrazów Botticellego. Tej, która sprawiła, że powiedziałem jej prawdę, a potem natychmiast tego pożałowałem.
Na żadnej liście nie było Anny Graham.
W żadnym z budynków.
„Przy Piątej”, powiedziała, ale Piąta ciągnęła się jeszcze spory kawałek.
Wyszedłem z holu i zatrzymałem się na chwilę przed podjęciem doniosłej decyzji, czy pójść w lewo, czy w prawo. Skręciłem w lewo, rozmyśliłem się, przeszedłem na drugą stronę i wstąpiłem do Fatburgera na coś dużego i tłustego.
Reklama nie kłamała, wyszedłem z ćwiartką wołu.
Znalazłem się naprzeciwko teatru. Możliwe, że nie trafiłem w to miejsce tak po prostu, może coś mnie tam zaprowadziło.
Grali sztukę pod tytułem Molo.
Sądząc po minach aktorów na plakatach, była to jakaś komedia. Jedna z aktorek wymachiwała damską bielizną przed nosem mężczyzny, którego szeroko otwarte oczy mówiły „dobra, poddaję się”.
Już miałem się odwrócić i iść dalej. Tylko dokąd?
Nie wiedziałem.
Chodziłbym tak do upadłego, dopóki nie natknąłbym się na nią, choć prawdopodobieństwo takiego spotkania było znikome.
Tylko że nagle coś przykuło mój wzrok.
Poczułem się jak pstrąg w jeziorze Johna Wrena, który połknął haczyk.
To było zdjęcie zrobione w chwili, gdy wszyscy aktorzy wychodzą razem na scenę i kłaniają się.
Było na nim jakieś osiem osób.
Nachyliłem się, aż zaparowałem szybę oddechem i musiałem się odsunąć, przetrzeć ją, a potem przykucnąć, żeby przypatrzeć się fotografii jeszcze raz.
Stałem tam jak sparaliżowany. Drobiazgowo przestudiowałem recenzję z „Santa Monica Weekly”, która obiecywała świetną zabawę w teatrze.
„Umrzesz ze śmiechu”, twierdził recenzent.
Albo ze strachu.
Kupiłem bilet – środek, dziewiąty rząd.
Rzeczywiście była to komedia – rodzaj francuskiej farsy z erotycznym dowcipem, której akcja rozgrywała się głównie na molo w Santa Monica. Bohaterowie ciągle byli z kimś myleni, tworzyli niedopasowane pary, nie brakowało też seksualnych podtekstów. Najśmieszniejsza była scenografia – namalowany widok z mola. Tło ciągle się wyginało, więc co jakiś czas któryś z aktorów zbaczał z drogi i od niechcenia wpychał diabelski młyn na swoje miejsce.
Widownia bawiła się jednak dość dobrze. Zwykle trudno to ocenić, bo publiczność zawsze wygląda, jakby się bardzo starała – może za sprawą żywych aktorów, których człowiek ma przed sobą zamiast kinowego ekranu. Nikt nie chce być nieuprzejmy.
W drugim akcie całość intrygi zasadniczo się rozwiązała. W jednym wyjątkiem.
On pojawił się pod koniec pierwszego aktu.
Grał aktora homoseksualistę udającego swojego współlokatora, który był hetero, żeby zrobić wrażenie na agentce z firmy łowców talentów, która była napalona na jego współlokatora, sądząc, że jest nim ów aktor. Agentka ciągle rozmawiała przez komórkę, używając jednego z tych niewidocznych mikrofonów, podczas gdy inne osoby sądziły, że rozmawia z nimi. Był to główny dowcip, który prowadził do różnego rodzaju pomyłek i dostarczał potencjalnych powodów do wesołości.
Za pierwszym razem pojawił się z prawej strony sceny, w koszulce bez rękawów i spodenkach do biegania, aby po kilku
sekundach wpaść na babkę od talentów, która opowiadała właśnie przez telefon o jakimś gorącym projekcie, używając dwuznacznych określeń.
Pochyliłem się w fotelu, prawie opierając podbródek na głowie siedzącej przede mną osoby.
Akcja rozgrywała się o zmierzchu, w porze, którą tak upodobał sobie Szekspir. Wtedy budziła się magia, ludzie zamieniali się w osły, rzucano i odczyniano uroki, kochankowie rozstawali się i wracali do siebie. Pochyliłem się, ponieważ przyćmione światła utrudniały obserwację i nie miałem całkowitej pewności.
Kiedy jednak na początku drugiego aktu pojawił się w pełnym blasku porannego słońca, wszystkie wątpliwości zniknęły.
To był on.
Teatr nie miał wyjścia dla aktorów.
Była to scena niskobudżetowa. Aktorzy wychodzili tymi samymi frontowymi drzwiami co publiczność.
Musiałem na nich poczekać, wmieszałem się więc w garstkę oczekujących widzów.
Zaczęli wychodzić po jakichś dziesięciu minutach: najpierw aktorka, której naprzeciw wyszła para w średnim wieku, przypuszczalnie rodzice. Otoczyli ją w uścisku i rozpływali się nad tym, jak przezabawna była sztuka, która ujawniła talent aktorski, najwidoczniej przekazany córce w genach.
Potem drogę przez drzwi teatru utorował sobie jeden z aktorów rozmawiający przez telefon komórkowy.
– O co ci chodzi, jak to nie do tej roli… powiedz im…
Sam Savage – tak się nazywał, jak wynikało z afisza – wyszedł w towarzystwie dwóch innych osób z obsady, mężczyzny i kobiety. Stałem pod ścianą, nie mogąc się zdecydować, czy podejść do niego, czy jeszcze chwilę poczekać z boku.
Czekałem.
Kiedy wyszli z budynku, mężczyzna pomachał na pożegnanie, zostawiając Sama z gibką blond aktorką. Szli chodnikiem, trzymając się za ręce.
Ruszyłem za nimi, starając się zachować odpowiednią odległość – w moim mniemaniu powinno to być jakieś pół przecznicy.
Jeśli nigdy wcześniej nikogo się nie śledziło, okazuje się to dużo trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.
Nie byli po prostu ruchomym celem – ciągle się zatrzymywali, oglądali wystawy – głównie ona. On zostawiał ją na chwilę, odchodził kawałek, a czasem odwracał się i patrzył w moim kierunku.
Próbowałem obserwować ich odbicie w szybach, przewidywać, co zrobią, zatrzymywać się w porę, odwracać, cały czas mając nadzieję, że nie stracę ich z oczu.
Skręcili w prawo i poszli w stronę Siódmej Ulicy.
Przez cały czas, kiedy za nimi szedłem, pochylałem się, starałem się ukrywać. Po głowie, jak mantra, tłukło mi się pytanie. Miałem nadzieję, że jeśli będę je wystarczająco długo mamrotał, to coś z tego zrozumiem.
Zaczynałem łączyć punkty – tu i tam rysowałem drżącą ręką linie od zdarzenia do zdarzenia. Ale potem było jak w tym powracającym śnie – za każdym razem, kiedy popatrzyłem na niedokończony rysunek, znikał jak Littleton Flats.
Dali nura do baru Piñata na Siódmej.
Wiedziałem, co zobaczę w środku, jeszcze zanim tam wszedłem. Mrożone margarity z różowymi parasolkami, plastikowe menu z rysunkiem sombrero ustawione na środku każdego stołu, drewniane miseczki z chipsami i salsą. Czekałem na zewnątrz, słuchając przebojów Los Lobos, podczas gdy goście wchodzili i wychodzili.
Wreszcie pchnąłem drzwi i wszedłem do środka.
Było głośno i tłoczno.
Aktorka siedziała samotnie przy barze, sącząc ogromną mrożoną margaritę – taką, o jakiej w Niech Mnie Kule Biją można było tylko pomarzyć.
A gdzie zniknął on? W łazience?
Podszedłem do baru od przeciwnej strony niż ta, z której siedziała aktorka, wcisnąłem się jakoś obok pięciu bardzo pijanych kobiet i zamówiłem excellente – jak głosiło menu, była to specjalność firmy: margarita z tequilą Cuervo Gold, likierem brzoskwiniowym i tajemniczym składnikiem, którego nie zamierzali ujawnić nawet w obliczu śmierci.
Byłem w połowie excellente, kiedy go zauważyłem.
Gapiłem się na niego przez dłuższą chwilę, zanim go rozpoznałem. Aktorka przeszła już tymczasem do margarity numer dwa. Obok niej siedziało dwoje ludzi o modnym wyglądzie – on miał ogoloną głowę i okulary słoneczne, ona była opalona i miała silikonowy biust. Kelner przyjmował od nich zamówienie. Dopiero kiedy zamknął notes, uśmiechnął się i nachylił, żeby szepnąć jej coś na ucho, zorientowałem się, że to on.