Czemu nie?
Był aktorem w bardzo niekomercyjnym teatrze. Co oznaczało, że był również pośrednikiem w handlu nieruchomościami, akwizytorem firmy telekomunikacyjnej, parkingowym albo kelnerem. Kiedy kurtyna opadała, zmieniał po prostu jeden kostium na inny.
Zaczynałem odczuwać skutki wypitej margarity. No i dobrze.
To pomagało zabić strach.
Wsysałem właśnie przez słomkę resztki drugiego drinka, kiedy światła w barze zaczęły migotać.
Zamykają.
Pięć dziewczyn gdzieś zniknęło.
Blond aktorka została.
On tymczasem wyszedł z zaplecza bez fartucha i zgarnął ją ze stołka.
Przezornie trzymałem się kilka metrów od wejścia, a teraz skorzystałem z okazji, żeby wymknąć się z baru.
Dzisiaj nie robią już takich chodników jak kiedyś. Ten, po którym szedłem, huśtał się jak wiszący mostek podczas wichury.
Wyszli i przeszli obok, jakby mnie nie rozpoznali.
Byłem w końcu tylko jednym z widzów, którzy siedzą na ciemnej widowni.
Ta myśl ośmieliła mnie na tyle, że zacząłem dosłownie deptać im po piętach.
Zniknęli za rogiem, a ja odczekałem pięć sekund i poszedłem za nimi.
Wtedy zdarzyła się dziwna rzecz.
Przywitał mnie pusty chodnik.
Ani żywej duszy.
Na Piątej Ulicy stał jakiś samochód zaparkowany w niedozwolonym miejscu, ale kiedy zajrzałem przez okno, przekonałem się, że w środku nikogo nie ma.
Opanowało mnie uczucie paniki, jak gdybym wszedł do nieznanego ciemnego pokoju, nie mając pojęcia, gdzie się zapala światło.
Kiedy coś zgubisz, przejdź jeszcze raz tą samą trasą.
Zataczając się, wróciłem na róg ulicy, by sprawdzić, czy nie przegapiłem jakiejś bramy albo innego miejsca, w którym mogli się schować.
Przyłożył mi przedramieniem w krzyż, zanim zdążyłem go zauważyć, i nagle okazało się, że klęczę na chodniku, wpatrując się w jego bardzo niewyraźną powierzchnię.
– No dobra, sukinsynu, dlaczego za nami łazisz?
Czułem piekący ból. Spróbowałem wstać, ale on wbił mi knykcie w ramiona, z powrotem popychając na ziemię. Poczułem, jak na karku rozpryskuje mi się jego gorąca ślina.
– Odpowiadaj, dupku!
– Przyszły mi do głowy dalsze pytania – powiedziałem.
– Hę?
– Zapomniałem o coś zapytać. – Teraz miałem przed sobą dziewczynę. Widocznie ukryli się za staroświecką latarnią uliczną, czekając, aż będę przechodził obok.
– O czym ty, kurwa, mówisz?
– O artykule.
– O jakim artykule? Kim, do cholery, jesteś?
– Chcę wstać. – Byłem o włos od torsji. Za dużo excellente. Zawahał się, a potem powiedział:
– Dobra, wodzu, powoli.
Udało mi się wstać i złapać równowagę. Jedną nogawkę miałem rozdartą i zakrwawioną.
Kiedy się odwróciłem i spojrzałem na niego, zobaczyłem kogoś, kto zwyczajnie grał kolejną rolę – tym razem ulicznego twardziela – a teraz wyglądał jak aktor, który zapomniał kwestii. Przede wszystkim cofnął się, kiedy się odwróciłem, co było równoznaczne z oddaniem wcześniej zdobytego terytorium.
Może mnie rozpoznał.
– Cześć, Ed – powiedziałem.
Nie odpowiedział.
– On nie ma na imię Ed – powiedziała dziewczyna, przyglądając mi się z nieufnością i przestrachem. – On ma na imię Sam. Bierze go pan za kogoś innego. Myśleliśmy, że chce nas pan napaść. Więc może już sobie pójdziemy, dobrze?
– Wiem, że ma na imię Sam, a nie Ed – powiedziałem. – Ale grał kogoś o imieniu Ed. Pamiętasz, prawda? Przedstawiciela handlowego o nazwisku Edward Crannell. Na szosie pod Littleton.
ROZDZIAŁ 28
W Los Angeles nie ma tak wielu nocnych klubów jak w Nowym Jorku – miasto wcześniej chodzi spać. Może ma to coś wspólnego z modą na zdrowy styl życia – o szóstej rano wszyscy truchtają już po Mulholland Drive.
W każdym razie była tam co najmniej jedna knajpa otwarta dłużej.
Pojechałem do niej za szarym mustangiem Sama.
Sam zaprzeczał, zaprzeczał i zaprzeczał. Poddał się w końcu, kiedy powiedziałem, że z przyjemnością prześlę mu artykuł z „Littleton Journal” z jego zdjęciem. Nie zrobiłem mu wtedy zdjęcia, ale on o tym nie wiedział.
Podnieśliśmy roletę w jakiejś ciemnej witrynie wciśniętej między lokal ze striptizem a wolno stojący stragan z taco. Oba przybytki wyglądały na od dawna zamknięte, podobnie jak sklep pośrodku. Kiedy Sam zapukał do drzwi, ktoś nam jednak otworzył.
W środku było sporo osób o wyglądzie aktorów – atrakcyjnych i nieco zdesperowanych.
Usadowiliśmy się na czerwonej skórzanej ławie, która wyglądała, jak gdyby trafila tutaj prosto z Chłopców z ferajny. Stoliki tworzyły mieszaninę stylów od art déco po bistro z lat pięćdziesiątych.
– Właściciel zajmował się kiedyś rekwizytami w Paramount -wyjaśnił Sam.
Poprosił o martini, które następnie odwołała jego dziewczyna – powiedziała, że ma na imię Trudy – i zamiast tego zamówiła mu napój imbirowy bez lodu.
– Nie mam zamiaru nieść cię do domu – powiedziała. – Widziałam, jak popijałeś ukradkiem w Piñacie.
Sam uległ potulnie.
Kiedy kelnerka w czarnym obcisłym stroju przyniosła jego napój, zapytałem:
– No dobrze, więc kto cię wynajął?
– Jakiś facet.
– Jakiś facet. I tyle? Czy ten facet miał jakieś nazwisko?
– Nie pamiętam. Nie ściemniam. To był po prostu jakiś facet, który potrzebował aktora.
– Dobra. W porządku. Jak się poznaliście?
– Przeczytał moje ogłoszenie na specjalnej stronie w internecie. Umieszcza się tam swoje zdjęcia i kłamie na temat różnych produkcji, w których brało się udział. Czasem ktoś zadzwoni. Zwykle to jest coś ekstra.
– Co ci powiedział? Ten facet, który nie wiadomo jak się nazywał?
– Że potrzebuje aktora na jeden dzień. Nawet nie na dzień – właściwie ranek. Robota za miastem.
– Zapytałeś, co to za robota? Film, reklama?
– Jasne. Powiedział, że to występ na żywo.
– Na jeden dzień? Na jeden ranek? Czy nie wydało ci się to trochę nietypowe?
– Owszem.
– A jednak pojechałeś?
– Płacił pięć tysięcy dolarów.
– To stąd miałeś pieniądze! – powiedziała Trudy. – A mówiłeś, że sprzedałeś bony oszczędnościowe, które dostałeś na bar micwę. Kłamca.
Sam nagle się zmieszał. Przez chwilę poddałem się przypływowi empatii, jaką jeden kłamca czuje do drugiego. W innej sytuacji może nawet postawiłbym mu drinka i moglibyśmy się porozczulać nad sobą jak dwie bratnie dusze.
– Wiesz, ile można zarobić na dodatkowych zleceniach? -zapytał. – Dwa pięćdziesiąt za dzień. Jeśli w ogóle uda się coś znaleźć. A to było więcej, niż mi płacą za tę kretyńską sztukę. To było pięć tysięcy, rozumiesz? Mam rachunki do zapłacenia.
– Jechałeś do Littleton z tym hojnym dobroczyńcą czy spotkaliście się na miejscu?
– Jechałem sam.
– Na drogę numer czterdzieści pięć?
– Tak.
– I co tam zobaczyłeś?
Zaczął się bawić pudełkiem zapałek, obracając je to w jedną, to w drugą stronę między środkowym palcem a kciukiem.
– Samochód już się palił – powiedział cicho.
– I co zrobiłeś? Zadzwoniłeś na dziewięćset jedenaście, zatrzymałeś kogoś?
– Powiedział, że samochód jest pusty. Że w środku jest manekin – to miało być częścią przedstawienia. Przysięgam na Boga, na życie mojej matki.