Wycinek z wielkiego kanonu kłamstwa Toma Valle'a.
Dramatycznie skonstruowany. Nienagannie szczegółowy. Drobiazgowo opisany.
Tylko że ani jedno jego słowo nie było prawdą.
Ani jedno pieprzone słowo.
ROZDZIAŁ 29
Zza okna motelowego pokoju dobiega dźwięk helikopterów.
Wydają niskie bojowe brzęczenie, jak Black Hawks w szyku podczas misji „odszukać i zniszczyć”.
W pierwszym instynktownym odruchu mam ochotę się schować, dać nura pod łóżko i siedzieć tam, dopóki nie odlecą.
Ale nie mogę się ruszyć, jakbym przemarzł na kość albo ugrzązł w ruchomych piaskach.
Wtedy się budzę.
Jest czwarta nad ranem, telewizor w pokoju jest włączony. Pokazują jakiś film o Wietnamie z wybuchami napalmu, terkotem podskakujących karabinów maszynowych i uciekającymi w popłochu wieśniakami w słomianych kapeluszach.
Już dobrze, nie ma żadnych helikopterów.
A jednak o czymś mi to przypomina.
Szukają mnie.
Muszę skończyć tekst w terminie.
Piszę najszybciej, jak potrafię.
Piszę.
Nie będę mógł tego odłożyć. Uda mi się albo nie.
Powiedziałbym, że prawdopodobieństwo wynosi nie więcej niż pięćdziesiąt procent.
Zacząłem wyglądać oknem, żeby się przekonać, czy jest tam ten człowiek. Ten, który według Luizy o mnie wypytywał.
Kiedy zapytałem ją, jak wyglądał, wzruszyła ramionami i zrobiła zniesmaczoną minę.
Spytałem ją, co chciał o mnie wiedzieć.
„Jak długo pan tu jest”, odrzekła Luiza.
Powiedziałaś mu?
Pokręciła głową. „Powiedziałam, że nie wiem”.
I to wszystko?
„Pytał, jak pan wygląda”.
No dobrze, powiedziałaś mu, jak wyglądam?
„Tak”.
Luiza zapamiętała, że miał odznakę.
Nie wiedziała, czy to była odznaka policjanta, czy hycla.
Wiedziała tylko, że się ich boi. Ludzi z odznakami.
Musi uważać na urząd imigracyjny.
I dlatego nie mogę jej zaufać. Nie mogę.
Mają sposoby na nielegalnych. Kiedy się przekonała, że mnie to nie obchodzi i że nie mógłbym jej zrobić krzywdy, opowiedziała mi o swojej koszmarnej podróży przez Amerykę Środkową i o przeprawie przez Rio Grande na łasce dziewiętnastoletniego szmuglera. O papierni dostarczającej dokumenty, które wyglądają jak prawdziwe. Ale nie dla kogoś z urzędu imigracyjnego. Nie dla nich.
Tymczasem ja doszedłem do zasadniczej części historii – do jej sedna.
To się wyczuwa, prawda?
Można już połączyć punkty. Muszę przedstawić to chronologicznie, tak żeby można było prześledzić wszystko po kolei, tak jak się stopniowo rozwijało, kawałek po kawałku. Tak, by na koniec można było w to uwierzyć. Przy całym braku zaufania do posłańca, jego wiadomość pozostanie wiarygodna.
I wtedy będzie wiadomo, co zrobić.
ROZDZIAŁ 30
Kiedy pojawiłem się w redakcji „Littleton Journal”, Hinch był z żoną w szpitalu.
Norma wyglądała, jakby płakała.
– Sprawa jest poważna – powiedziała.
Nate też miał nietęgą minę, bo Rina zerwała z nim listownie – a raczej SMS-owo, jak to bywa w dzisiejszych czasach. Teraz dąsał się przy swoim biurku.
Nikt nie był zbyt rozmowny, w redakcji panował ponury nastrój.
Hinch zostawił mi standardową porcję lokalnych tematów do opracowania. Przemknąłem przez nie „na pamięć”, jak kierowca skoncentrowany wyłącznie na celu podróży. W przyszłym tygodniu zaczynał się targ uliczny w Littleton, przyjeżdżało też rodeo z atrakcją w postaci zawodów dla kobiet w ujeżdżaniu mustangów. W bibliotece zaplanowano spotkanie Kalifornijskiego Towarzystwa Historycznego.
Skończyłem w rekordowym czasie. Poklepałem Nate'a po plecach i powiedziałem, żeby był twardy. Przyniosłem Normie kubek kawy i powiedziałem, żeby zachowała wiarę.
Potem zniknąłem w bibliotece z mikrofilmami.
Spadałem w dół króliczej nory i byłem ciekaw, gdzie wyląduję.
Robiłem postępy, wędrując wstecz.
Do miejsca, które odwiedziłem już na początku swojej pracy w „Littleton Journal”, kiedy przeglądałem stronice lokalnej historii jak podróżny wertujący przewodnik po kraju, do którego się wybiera. Rozglądałem się po mieście i wypytywałem ludzi o ich wspomnienia. Nieważne dokąd jechałem – na północ czy na południe autostradą wzdłuż Pacyfiku, trzydzieści kilometrów za miasto czy na drugą stronę lustra – ciągle trafiałem w to samo miejsce.
Czekało na mnie przez cały czas.
Rok 1954.
Katastrofa tamy Aurora.
Zagłada Littleton Flats.
ROZDZIAŁ 31
Słuchali w radiu piosenek Eddiego Fishera i Rosemary Clooney.
„Hej, ty z głową w obłokach…”
Chodzili do kina Odeon na rogu Szóstej i Głównej, żeby zobaczyć Brando w roli byłego boksera, którego gryzie sumienie.
Czytali w „Littleton Journal” doniesienia z Seulu. Wojna w Korei właśnie się skończyła, jednak przyszłość tego azjatyckiego kraju ciągle stała pod znakiem zapytania. Przeglądali wyniki rozgrywek baseballu na ostatnich stronach, gdy New York Giants parli do mistrzostwa w lidze ogólnokrajowej.
Ci, którzy mieli telewizory firmy General Electric, wybierali pomiędzy dwoma najważniejszymi pojedynkami wagi ciężkiej tego roku: Marciano kontra Ezzard Charles i armia kontra McCarthy.
To nie był dobry rok dla senatora.
Ameryka lubiła Ike'a, ale nie była już tak przekonana do Joego, pogromcy czerwonych, który przysiągł na stertę Biblii, że komuchy są wszędzie. A już z pewnością w każdym departamencie rządu Stanów Zjednoczonych. Niesamowita ironijego wojowniczych zapewnień nie wyszła na jaw jeszcze przez lata. Przewidywania kłamliwego Joego, taniego oportunisty, którego nazwisko zaczęło się kojarzyć z bezpodstawnym oczernianiem ludzi, okazały się poniekąd trafne. W amerykańskim rządzie rzeczywiście byli komuniści – ale senator McCarthy wcale o tym nie wiedział.
Zdawał sobie za to sprawę z innego niebezpieczeństwa -własnego politycznego końca, którego nadejście wyczuwał. Zdenerwował się na armię amerykańską, ponieważ odmówiła zwolnienia ze służby jego ulubionego speca od brudnej roboty. Nagle wojsko również zaroiło się od komunistów. Prowadzono w tej sprawie publiczne przesłuchania, podczas których Joe kwestionował lojalność prawej ręki szefa adwokatury armii Josepha Welcha, gdzie Welch zadał senatorowi słynne pytanie o jego poczucie przyzwoitości i gdzie względnie nowe jeszcze medium – telewizja – starało się uchwycić każdą hipnotyzującą, zabójczą dla kariery McCarthy'ego chwilę. Zanim przesłuchania dobiegły końca, senator już tylko nominalnie był rozdającym karty w tej rozgrywce. Jego taktyka polegająca na zastraszaniu słabszych i szpetny charakter zostały pokazane wszystkim Amerykanom posiadającym odbiorniki telewizyjne. Politycznie był skończony.
Oczywiście była i druga strona medalu.
Strach przed komunizmem wciąż miał wielkie oczy.
Zapach unoszącej się nad Rosją chmury w kształcie grzyba wystarczał, żeby Amerykanie biegli przerażeni do schronów. Rosja ma bombę wodorową! W „Littleton Journal” zamieszczono zdjęcie najnowocześniejszego schronu zaopatrzonego w ścianę puszek zupy Campbell's i dwieście pudełek płatków śniadaniowych Kellogg's.
Niewinne lata pięćdziesiąte, jak o nich mówiono.
To była niewinność podszyta strachem. Ludzie zawsze wiedzieli, że kiedyś umrą, a teraz w dodatku wiedzieli jak.
A jednak w Littleton Flats nadal sprzątano w domach, przewijano dzieci i przewracano hamburgery na patelni. Jakieś trzy czwarte mężczyzn w mieście pracowało w elektrowni wodnej przy tamie Aurora. Nosili stalowe hełmy i wkładali watę do uszu, żeby stłumić ryk płynącej wody. W niedzielne popołudnia urządzano przyjęcia w ogrodzie, podczas których słuchano, jak Giants kończą mistrzostwa z wynikiem cztery do zera. W klubie przy miejscowym kościele parafialnym tańczono jak William Holden i Kim Novak. W sobotnie wieczory młodzież urządzała za miastem wyścigi samochodowe. Jakiś artykuł wspominał o kilku skasowanych autach, jednej ofierze śmiertelnej oraz wysiłkach szeryfa, aby skierować młodzieńczą energię ku zdrowszym pasjom.