Выбрать главу

Pokiwał głową.

Tak.

ROZDZIAŁ 45

Zabrałem pamiątki po smutnym życiu Benjamina do ciemnej i pustej poczekalni.

Kupiłem w automacie kubek błotnistej kawy i usiadłem przy stoliku.

Otworzyłem elementarz. Benjamin, lat 9.

Na każdej stronie była jedna litera. Na pierwszej A, na drugiej B, na trzeciej C i tak dalej.

Benjamin przepisał dziesięć razy każdą literę – dużą i małą. A potem zaczynające się od tej litery słowo.

Słowem na „A” było „Ala”.

A potem obrazek – prymitywnie narysowana kredką dziewczynka.

Następnie „Ala” pojawiła się w prostym zdaniu.

„Lubię Alę”, napisał Benjamin składnią dziewięciolatka, z której nigdy nie wyrósł.

„Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin.

Sto uścisków”.

Trudno jest z czegokolwiek wyrosnąć, jeśli się jest faszerowanym ogłupiaczami.

Słowem na „B” był „but”.

Narysowany przez Benjamina but znajdował się na nodze małego czarnego stracha na wróble stojącego obok łóżka do złudzenia przypominającego to, które właśnie widziałem na oddziale. Było jego dziecięcą wizją. Nawet koc był tego samego koloru.

„Chodzę w butah”.

Tyle udało mu się osiągnąć przez pięćdziesiąt lat, aż pewnego dnia zobaczył w telewizji swoją mamę, która, jak mu powiedziano, zginęła w powodzi razem z innymi. I wtedy się obudził.

Przejrzałem kolejne strony.

„Cebula”.

„Dom”.

„Ekran”.

„Foka”.

„Guzik”.

„Hak”.

„Indyk”.

„Jajo”.

A potem strona z literką „K”.

Wpatrywałem się w to słowo, które wcale nie pasowało do dziecięcego elementarza.

Nie.

Widziałem już to słowo.

Kiedy z pękniętej ramki na zdjęcie wypadł złożony liścik i wyszeptał: chodź za mną.

Widzisz, Rainey, mówiłem o właściwym facecie.

Obrazek przedstawiał ulicę pełną patykowatych postaci, którym z oczu tryskały łzy. Ich cienkie tyczkowate ręce były wyciągnięte do góry w geście dziecięcego przerażenia. Dlaczego? Nad nimi czaił się niebieski olbrzym z zakrzywionym nożem ociekającym dużymi czerwonymi kroplami krwi.

Wpatrywałem się w to zdanie.

„Mieszkam Kara Bolka”.

„K” jak „Kara Bolka”.

To dlatego nigdy nie mogłem jej znaleźć. Mogłem wertować spisy telefonów do końca świata i niczego nie znaleźć.

„Pozdrawia Cię Kara Bolka”.

Kara Bolka to nie kobieta.

To było miejsce.

ROZDZIAŁ 46

– Baczność.

W ten sposób żołnierz z bliznami od szrapnela poinformował mnie, że chyba powinienem się obudzić. Że mam gości.

Tymczasem to ja wciąż byłem gościem – w miejscu, w którym małe dzieci kuliły się z przerażenia przed niebieskim olbrzymem z zakrwawionym nożem. Otwarcie oczu i skupienie się na tym, co widzę, stanowiło niemały problem.

Kiedy w końcu sobie z nim poradziłem, zobaczyłem detektywa Wolfe'a. Stał w towarzystwie jakiegoś nowego współpracownika, który nie wyglądał na policjanta. Coś wisiało w powietrzu.

– Dzień dobry – powiedziałem.

– Może nie taki znowu dobry – odparł Wolfe. – Przedstawił się pan jako reporter, ale pan nie jest jakimś tam reporterem, panie Valle.

Dennis też się obudził. W kącikach ust miał zaschniętą krew.

– Był pan sławny – ciągnął detektyw. – Nie powiedział mi pan, że był pan sławny.

Drugi mężczyzna wysunął krzesło i postawił na nim stopę, opierając ramiona o kolano. Wprawdzie pytania zadawał detektyw Wolfe, ale jego nowy partner najwyraźniej był głównym słuchaczem moich odpowiedzi.

– Miałem swoje pięć minut – odpowiedziałem.

– Jest pan skromny – powiedział Wolfe.

– Nie. Chyba nie.

– Daj spokój, Tom. Pięćdziesiąt sześć artykułów? To niezły wyczyn. Może trzeba mnie było w to wtajemniczyć.

– Dlaczego? To nie miało nic wspólnego z napadem na Dennisa na stacji benzynowej.

– Nie? Chodzi mi o to, że przez ten twój cholerny zwyczaj łgania w żywe oczy można cię zaliczyć do mało wiarygodnych świadków.

– Skończyłem z tym. Od ponad roku znowu pracuję w gazecie.

– Właśnie z niej wylatujesz. Postawili cię do kąta, bo byłeś niegrzeczny. I miało to coś wspólnego z postrzeleniem kogoś.

– Tym kimś miałem być ja. Tylko że tamten chybił.

– Jaki tamten?

– Ten, kto strzelał.

– Jasne. Zachodzi podejrzenie, że strzelał z twojego rewolweru.

– Ukradł go.

– Tak, tak właśnie wszystkim powiedziałeś.

– Bo tak właśnie było. Dlaczego miałbym chcieć, żeby ktoś mnie zastrzelił?

– Może nie chciałeś. Przecież w końcu to nie ty zostałeś postrzelony, ucierpiał ktoś inny.

Drugi mężczyzna od czasu do czasu przymykał oczy i kiwał głową.

– Sęk w tym – ciągnął Wolfe – że do pana Patjy'ego również strzelano. Sprawca był na tyle miły, że zostawił łuskę naboju

z trzydziestki ósemki Smith & Wesson. Z takiej samej broni zraniono tego chłopaka w Littleton. Z dokładnie takiej, jaką kupiłeś, o ile mi wiadomo nielegalnie, w sklepie niejakiego Teda.

No dobrze, to było tylko kwestią czasu.

I ten czas minął.

– Mówiłem wam. Spałem w samochodzie. Kiedy się obudziłem, znalazłem Dennisa w łazience.

– Jasne. Lubisz doritos, Tom?

– Niespecjalnie.

– Ktoś lubił. Zostawił odciski palców na obu paczkach, które upuścił, wychodząc.

Nie odpowiedziałem.

– W Nowym Jorku, kiedy cię aresztowano za… co to było? Włamanie, celowe zniszczenie własności i stek zasranych kłamstw – po tym wszystkim sąd orzekł, że masz się poddać terapii. To była twoja przepustka na wolność, prawda?

– Nie groziło mi więzienie. Nie byłem wcześniej karany.

Drugi mężczyzna zmrużył oczy i zmarszczył brwi w zamyśleniu.

– Pytam, czy sąd uznał, że masz problemy psychiczne.

– Miałem problemy. Ale raczej nie określiłbym ich jako psychiczne.

– A jak byś je określił?

– Chciałem być najlepszy. Zmyślałem. To był mój problem.

– Teraz to jest mój problem.

– Dlaczego?

– Nie udawaj głupiego. Właśnie ci to wyjaśniłem.

– Ja widzę to inaczej. Nikogo nie zastrzeliłem. Nie obciąłem Dennisowi języka. Zresztą macie okazję sami go o to zapytać. Jest tutaj. Dajcie mu ołówek. Zapytajcie, kto go napadł w łazience. To ten sam człowiek, który zabił pana Patjy'ego. I jestem na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewien, że to ten sam człowiek, który postrzelił mojego praktykanta w Littleton. Śledził nas.

– Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś. Może zapomniałeś, że zatajenie informacji o morderstwie jest przestępstwem. W każdym razie nadal mamy mały problem.

– Jaki problem?

– Jaki? A taki, że ten twój przyjaciel tutaj, bez obrazy, jest pieprzonym świrem. Co oznacza, że cokolwiek zezna, będzie gówno warte. Czasem się wyłącza, sam to powiedziałeś. Zabija nieistniejące muchy. Co czyni go tylko trochę, ale tylko odrobinę, mniej wiarygodnym od ciebie.

To chyba wyrwało drugiego mężczyznę z zadumy. Skierował wzrok na mnie.

– Nie pomylił pan oddziałów, doktorze? – zapytałem.

Uśmiechnął się.

– Popełniłem jakąś freudowską pomyłkę?

– Tak jakby.

Zwróciłem się do detektywa.

– Jeśli chciał mnie pan poddać psychoanalizie, trzeba było zapytać.

– Naprawdę? A gdybym tak chciał dać ci w nos? Powinienem najpierw zapytać?

– Spokojnie – wtrącił lekarz. – Tylko rozmawiamy.

– Wy sobie rozmawiacie, doktorze – powiedział Wolfe. – A ja mam jednego trupa i jednego weterana, który nie może mówić. Ty nie jesteś weteranem, prawda, Tom?