– Nie, chyba że służba przygotowawcza oficerów rezerwy też się liczy.
– Nie wydaje mi się. To dobrze, bo nie znoszę przymykać weteranów.
– Zamierzacie mnie przymknąć?
– Nie wiem, powinniśmy?
– Odradzam. Nic nie zrobiłem.
– Jasne. Tylko że co innego myślisz, a co innego mówisz. A może po prostu masz nierówno pod sufitem. Czy on ma nierówno pod sufitem, doktorze?
– Nie słyszałem o takim terminie diagnostycznym – odparł lekarz.
– No dobrze, użyję innego. Czy zachowuje się socjopatycznie, schizoidalnie, cierpi na urojenia, paranoję? No i co, doktorku?
– Słuchałem go niecałe pięć minut, to trochę mało. Przepraszam, że mówimy o panu w trzeciej osobie, panie Valle.
– Na litość boską, ile czasu potrzeba na postawienie diagnozy? Nie słuchał pan nigdy opinii biegłego psychiatry? Dwie minuty i po prostu wie, że oskarżony nie odpowiada za swoje czyny.
– Obawiam się, że ekspertyzy sądowe nie są moją mocną stroną.
– Trzeba mieć mocne strony, doktorze. Bez tego ani rusz w dzisiejszych czasach. Weźmy na przykład moje.
– To znaczy? – zapytał lekarz.
– Doprowadzam sprawy do końca. Nawyk żołnierza piechoty. Nie zostawiaj nikogo na polu bitwy. Nikogo. Nigdy. A teraz mam jednego poległego na polu bitwy i jednego rannego. Nie licząc tego tutaj światowej sławy artysty bajkopisarza, który twierdzi, że nic nie zrobił.
– Chce pan znać moje zdanie? – zapytał doktor.
– Jasne.
– On nic nie zrobił.
– A co się stało ze „słuchałem go niecałe pięć minut”?
– Nazwijmy to pierwszym wrażeniem.
To dziwne uczucie, kiedy mówią o człowieku, jakby był nieobecny. Miałem wrażenie, że przeniosłem się w czasie i przestrzeni do sali sądowej w Nowym Jorku i słucham, jak mój prawnik oraz ich prawnik debatują nad moim losem, a ja przez większość czasu siedzę cicho.
– On był w tym sklepie, doktorze. Założę się o sto dolarów, że to jego odciski są na tych doritos – powiedział detektyw Wolfe. – W przeciwnym razie wszedłby do środka i powiedział
Hindusowi, żeby wezwał pogotowie, kiedy znalazł pana Flaherty'ego z odciętym językiem. Ale nie zrobił tego. Więc albo był wcześniej w tym sklepie i zobaczył zamordowanego Hindusa, albo go zamordował.
– A potem odciął język panu Flaherty'emu? Temu, którego odwoził do szpitala na leczenie? – zapytał psychiatra. – Proszę mi wybaczyć, ale moim zdaniem te zdarzenia idą w parze. Zrobił jedno i drugie albo nie zrobił nic.
– Dobrze, w porządku, zrobił jedno i drugie.
Wszedł major DeCola i powiedział, że musi zbadać Dennisa, wobec czego prosi nas o opuszczenie pokoju. Natychmiast. Sąd ogłasza przerwę.
ROZDZIAŁ 47
Zapomniałem o czymś.
Jak wspominałem na samym początku, mam problemy z chronologią i szczegółami. Z ustaleniem, co wydarzyło się najpierw, a co dopiero potem. Kiedy wiedziałem już coś na pewno, a kiedy tylko podejrzewałem.
Dzwoniłem do tego laboratorium – Dearborne Labs we Flint w stanie Michigan.
O czym mówię?
O liście z Dearborne Labs, który znalazłem w chacie Wrena. „Pan J. Wren. Wstępne analizy nadesłanych przez Pana próbek potwierdzają Pańskie obawy. W załączeniu przesyłamy wyniki badań laboratoryjnych”.
Tylko że brakowało załączonych wyników.
Zadzwoniłem więc do laboratorium.
Chciałem się przekonać, czy problemy zdrowotne Wrena miały coś wspólnego z jego wyjazdem z miasta.
– Słucham – powiedział młody kobiecy głos.
– Dzień dobry, mówi John Wren – przedstawiłem się. – Jakiś czas temu przesłałem państwu pewne próbki, ale nie otrzymałem
wyników ich analizy. Oczywiście martwię się stanem swojego zdrowia i zależy mi na informacji.
– Stanem zdrowia?
– Tak. Mieli państwo przebadać otrzymane próbki i przesłać wyniki.
– Oczywiście. Wspomniał pan o swoim zdrowiu?
– Tak jest. Cisza.
– Testujemy próbki gleby, panie Wren.
– Próbki gleby – powtórzyłem głupio. – Oczywiście. Dlatego właśnie się niepokoję. Nie czuję się dobrze i obawiam się, że to może mieć związek z czymś, co jest w ziemi.
Jeszcze raz zapytała o moje nazwisko i poprosiła, żebym zaczekał. Potem wróciła i powiedziała, że wysłali do mnie wyniki ponad trzy lata temu. Dlaczego dzwonię akurat teraz?
– Właśnie sobie o tym przypomniałem – odparłem. Jak się okazało, w ziemi rzeczywiście coś było.
– Miał pan rację – powiedziała.
– W porządku. Świetnie. Proszę mi przypomnieć, w czym miałem rację.
– Świeci.
– Świeci? O czym pani mówi?
– Może przydałby się panu licznik Geigera. Gleba, którą nam pan przesłał, jest radioaktywna. Czy mogę spytać, gdzie pan pobrał te próbki?
Mogła spytać, ale ja nie musiałem odpowiadać.
Rozłączyłem się.
Nadal martwiłem się o Wrena.
Wtedy, w jego chacie, kiedy dzwonił z Fishbein, chciałem przełamać lody i zapytałem o wędki.
Jak wspominałem, pisałem kiedyś tekst o turnieju wędkarskim w Vermont. Spędzałem wtedy czas z umięśnionymi facetami, którzy lubili snuć wieczorami wędkarskie opowieści,
zaciągając się camelem bez filtra.
Bardzo mi to odpowiadało.
Robiłem notatki do artykułu. Zbierałem, co się dało.
Tym właśnie zajmują się dziennikarze. Uczymy się z każdej dziedziny po trochu, akurat tyle, żeby móc się pomylić.
Ci faceci rozmawiali o wędkach, jakby wspominali swoje byłe dziewczyny. Porównywali ich zalety z tęsknotą i czułością.
Zapytałem Wrena o wędki, które trzymał pod ścianą – jakiego typu to sprzęt.
Zawahał się i powiedział, że na pstrągi.
Jest mnóstwo rodzajów wędek.
Na ryby słodkowodne i morskie, są też wędki półtorametrowe oraz wszelkich innych rozmiarów.
Ale nie ma wędek na pstrągi. Ani na fladry, ani na mieczniki. Wędek nie dzieli się według gatunków ryb, które się łowi. Każdy, kto traktuje wędkarstwo poważnie, kto wyjeżdża do opustoszałego obozu dla wędkarzy, żeby spędzać czas na łapaniu pstrągów, wiedziałby o tym.
I jeszcze jedno.
Wszyscy zniknęli. Do tej pory za każdym razem, kiedy wyglądałem oknem, widziałem kogoś na parkingu: przedstawicieli handlowych, gości przyjeżdżających samochodami kempingowymi, rodziny w drodze z A do B, a nawet zadomowionych już mieszkańców, którzy tak jak ja płacili za tydzień z góry.
Teraz ich nie ma.
Motel jest pusty.
Jestem tu sam.
Tak się postępuje przed rozpoczęciem oblężenia.
Oczyszcza się teren.
Izoluje się cel przed natarciem.
ROZDZIAŁ 48
Nadal byłem wolnym człowiekiem.
Ciągle jeszcze miałem czas.
Dopóki nie zidentyfikują moich odcisków palców, które mają w aktach, ponieważ jestem pod nadzorem sądowym. Dopóki detektyw Wolfe nie przekona jakiegoś asystenta zastępcy prokuratora okręgowego, że nie potrzeba aż tylu dowodów, kiedy ma się do czynienia z kimś, o kim wiadomo, że jest kłamcą.
Może nie potrzeba.
A jednak ktoś kiedyś obliczył, że ludzie kłamią średnio sto razy dziennie. Okłamujemy naszych szefów, podwładnych, klientów, małżonków, dzieci, wyborców, policjantów, inkasentów, krewnych, przyjaciół. Pracowników opieki społecznej. I siebie samych. Kiedy i to nam się uda, zostaje nam już tylko Bóg. I jego też okłamujemy.
Niektóre kłamstwa są większe od innych.
Kłamstwo wobec Benjamina. Kłamstwo wobec Belindy.
Kłamstwa, do których zmuszono Lloyda Steinera.
O wielkich kłamstwach wiedziałem wszystko.