Выбрать главу

Zgodnie z tym, co powiedział Rainey, dokumentację choroby Benjamina przechowywano na czwartym piętrze. Poprosiłem o nią, podszywając się pod detektywa Wolfe'a, a pielęgniarka uprzejmie mi ją pokazała.

Oczywiście z aktami Benjamina Washingtona był pewien problem.

Nie oznaczono ich nazwiskiem „Benjamin Washington”.

Rainey miał rację. Napisano na nich „Benjamin Lee Briscoe”.

Urodzony w 1948 roku. Weteran wojny wietnamskiej. Kompania „Charlie”. Służył w delcie Mekongu od 1966 do 1968 roku.

Coś mi mówiło…

Usiadłem na twardym plastikowym krześle i gapiłem się w ścianę, której pielęgniarki używały jako tablicy ogłoszeń. Wisiały tam informacje o mieszkaniach do wynajęcia, kiermaszach domowych wypieków, psach do przygarnięcia, pracy dla opiekunek do dzieci, a nawet o narodzinach dzieci.

Informacje o narodzinach.

Których przeciwieństwem są… informacje o śmierci. Nekrologi.

Sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni. Wyjąłem portfel i zajrzałem do przegródki, w której trzymałem numer telefonu Johna Wrena.

Kilka tygodni temu nabazgrałem go sobie na odwrocie zdjęcia pomnika weteranów Wietnamu.

Czarny wypolerowany granit z niekończącą się rzeką zastygłych w kamieniu nazwisk.

Musiałem zmrużyć oczy, żeby odnaleźć to właściwe. Eddie Bronson miał na tej ścianie liczne towarzystwo.

Jeszcze trochę wyżej, pomiędzy Josephem Brittem i Jamesem Briblym.

Dzień dobry.

Benjamin Lee Briscoe.

Już wiem, dlaczego to nazwisko brzmiało tak znajomo.

Kiedy pierwszy raz przeczytałem w „Littleton Journal” nazwisko Eddiego Bronsona, było tylko jednym z wielu na liście poległych. Pewnej nocy wpatrywałem się w to zdjęcie z pijackim szacunkiem dawnego autora nekrologów. Ten był najsmutniejszy, jaki widziałem.

Benjamin Washington zginął pięćdziesiąt lat temu w powodzi.

Ale urodził się na nowo.

Tak jak ten zagubiony weteran, który kiedyś koczował w altanie.

On również się odrodził.

„Kim jest Eddie Bronson?”, pytał Wren w swoim artykule.

A potem pojechał do Waszyngtonu i znalazł odpowiedź.

Eddie Bronson był zaginionym w akcji żołnierzem, którego ciało użyźniło jakieś wietnamskie pole ryżowe. Szalony weteran, który zamieszkał w miejskiej altanie, przyjął jego nazwisko. Musiało mu doskwierać poczucie winy, że przeżył. To wszystko. Nierzadko zdarza się, że ktoś, kto z niezrozumiałych przyczyn nadal oddycha, chociaż jego życie dawno straciło sens, a wspomnienia wojny rzucają cień na wszystko, przyjmuje nazwisko poległego towarzysza.

Tylko że…

On miał poczucie winy nie dlatego, że przeżył Wietnam, tylko dlatego że przeżył coś innego. Coś gorszego.

Potem umieszczono go w zakładzie.

Kiedy oddawałem akta pielęgniarce, zapytałem ją o instytucję, w której byliśmy.

Czy zawsze podlegała Urzędowi do spraw Kombatantów, czy może wcześniej pełniła jakąś inną funkcję?

„Skąd pan wie?”, zapytała. Tak, prowadzono tu badania. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Nadzorowane przez wydział medyczny Departamentu Energetyki. Był tu oddział dziecięcy specjalizujący się w rzadkich przypadkach raka.

Czy pamięta, jak się nazywał?

„Marymount”, powiedziała.

Marymount Central.

Podziękowałem.

Poszedłem pożegnać się z Dennisem.

Ale nie znalazłem go w jego pokoju.

– Odbiła mu szajba – powiedział żołnierz. – Zabrali go z powrotem do czubków. – Najwyraźniej cieszył się, że znów ma pokój dla siebie. – Zwariował. Sam zobaczysz, jest stuknięty.

– Ktoś mu odciął język – powiedziałem. – Coś takiego może człowiekowi popsuć humor.

Właśnie wtedy powinienem był się zwinąć – uzbrojony i niebezpieczny, naładowany groźnymi informacjami. Najlepszy moment, by wiać.

Ale Dennis leżał w szpitalu, nie mógł mówić i tak jak w przypadku Nate'a Skate'a to była moja wina. Sprowadziłem na niego nieszczęście.

Wróciłem więc na górę, wjechałem windą do luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze i wcisnąłem przycisk interkomu.

Rainey uśmiechnął się, kiedy mnie zobaczył.

To powinno było dać mi do myślenia.

Może byłem zdezorientowany – niewiele ostatnio spałem, a kiedy już zasnąłem, ścigały mnie niebieskie olbrzymy i osiemdziesięcioletni lekarze. Zarówno we śnie, jak i w koszmarach na jawie wiedziałem już, że byli jedną i tą samą osobą.

– Witamy, detektywie Wolfe – powiedział Rainey.

Nie wychwyciłem kpiny w jego głosie.

– Rozumiem, że przeniesiono tutaj Dennisa – zacząłem.

– Zgadza się.

– Muszę się z nim zobaczyć – powiedziałem.

– Jasna sprawa. Nie ma problemu. Otworzył drzwi.

– Odstawię pana do jakiegoś pokoju, a tymczasem po niego pójdę. Może być, detektywie?

Mogło być. Zamierzałem pożegnać się z Dennisem. Chciałem pojechać jeszcze tylko w jedno miejsce, ładnie wszystko opakować i zdobyć Pulitzera.

– Mam nadzieję, że wystrój panu nie przeszkadza – powiedział i zapewnił mnie, że za sekundę przyprowadzi Dennisa.

Nie przeszkadzał mi wystrój. Nie zwróciłem na niego uwagi.

Zachwycałem się swoim obrazkiem z połączonych punktów.

Patrzcie.

Podniosłem go do góry, tak żeby wszyscy w restauracji mogli go podziwiać: mój tata, moja mama, mój szef, moja kuratorka, doktor Payne i dziennikarz, który na moim biurku napisał „Kłamię, więc jestem”. Benjy, Belinda, Nate Skate, Norma i Hinch. Oni też. Wychodziłem z ciemnej jaskini w blasku zmartwychwstania.

Właściwie rysunek nie był jeszcze skończony.

Ale miałem już prawie wszystko.

Przyjrzyjmy mu się punkt po punkcie.

John Wren znalazł zdezorientowanego weterana wojny wietnamskiej, który spał w miejskiej altanie i powiedział, że nazywa się Eddie Bronson.

Punkt pierwszy.

Pewnego dnia Wren pojechał do Waszyngtonu i odkrył coś zagadkowego. Eddie Bronson był trupem. Zaginionym w akcji. Jego nazwisko było wypisane na ścianie pomnika. Ludzie nie umierają dwa razy.

Punkt drugi.

Kim więc był ów Eddie Bronson? Najwyraźniej weteranem dręczonym przez poczucie winy. Kimś na tyle zdezorientowanym, by po przyjęciu cudzego nazwiska zapomnieć własne. Zapomnieć swoją rodzinę i przeszłość. Ale nie drogę do domu.

Nie.

Ze wszystkich altan miejskich w Ameryce wybrał sobie tamtą. Powiedział, że to jego dom.

Dlaczego?

Bo czuł się w niej jak w domu.

W każdym razie prawie.

Kiedyś mieszkał tylko trzydzieści siedem kilometrów stamtąd, w miasteczku, które przestało istnieć.

W Littleton Flats. Wren miał się tego niebawem dowiedzieć.

Punkt trzeci.

Żaden z mieszkańców Littleton Flats już nie żył.

Żaden.

Łącznie z Benjaminem Washingtonem.

No, chyba że…

Wren rozpoczął pracę nad demaskatorską publikacją na temat katastrofy tamy Aurora.

I coś odkrył.

To go podekscytowało, ale potem dostał szału i ludzie nazwali go miejscowym świrem. Pewnej nocy zamknął się w redakcji „Littleton Journal” i nie chciał wyjść.

Dlaczego?

Co tam robił?

Zmuszono go do opuszczenia budynku, a potem wyjechał i gdzieś się zaszył, żeby pracować nad artykułem.

Co to był za artykuł?

Chyba wiedziałem.

To był artykuł o tym, jak zaginieni w akcji pomagają sobie nawzajem.

W czysto biurokratyczny sposób.

Akta zaginionych w akcji żołnierzy z granitowej ściany przechowywano w Urzędzie do spraw Kombatantów, dopóki nie odnaleziono ich ciał. Dzięki temu mogli pomóc kilku zaginionym w innej narodowej katastrofie. Oczywiście nieświadomie – żołnierze, o których słuch zaginął, użyczyli swoich nazwisk tym, którzy zniknęli z Littleton Flats pewnego niedzielnego ranka, gdy tamtejsza tama zawaliła się nie z powodu nadmiernych opadów.