Nie.
„Przydałby się panu licznik Geigera, panie Wren”.
Ciągle jeszcze nie rozejrzałem się w koło.
Gdybym to zrobił, zauważyłbym, że pomieszczenie przypomina pokój z obitymi miękko ścianami, brakowało tylko obicia. Uświadomiłbym sobie, że Rainey nie wrócił w ciągu minuty, dwóch, trzech, czterech ani w ciągu pięciu minut.
Wystarczająco długo, żebym zrozumiał swoje położenie.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak i nagle minęło piętnaście minut, odkąd Rainey wyszedł. Nagle okazało się, że siedzę na przytwierdzonej do ściany opuszczanej metalowej ławce. W pokoju, w którym nie ma się ochoty przesiadywać zbyt długo.
Już nie czekałem na oklaski zachwyconego tłumu.
Przyglądałem się otoczeniu. Czytałem napisy, które różni nieszczęśnicy wyryli na ścianach.
„Jestem więźniem ciągłego smutku”, nabazgrał ktoś.
„Zadzwoń do Boga na koszt abonenta”.
„Jestem zaginionym w akcji tego świata”.
I to:
„Pozdrawia Cię Kara Bolka”.
Kiedy wstałem i pokonałem półtorametrową odległość do drzwi – była w nich mała kratka, tak jak w drzwiach prowadzących do windy – zanim jeszcze dotknąłem klamki, już zacząłem przeczuwać, że drzwi mogą nie ustąpić. Z drzwiami bywa różnie – jedne są otwarte, inne zamknięte, a czasem te otwarte nagle się zatrzaskują.
Złapałem za klamkę i przekręciłem.
Zamknięte na klucz.
Użyłem więcej siły. Nic.
Pchnąłem drzwi, chcąc się upewnić, że naprawdę są zamknięte. Stukałem w nie, na początku grzecznie, jakby to mogło być nieporozumienie, zwykła usterka techniczna, a Rainey miał zaraz przybiec, wypuścić mnie i przeprosić.
Po chwili zacząłem walić z całej siły.
– Hej, hej, Rainey! Co się tutaj dzieje?
Czasami zna się odpowiedź na pytanie już w chwili, gdy wypowie się je głośno, a wtedy staje się ono zwykłą formalnością. Co ty wyprawiasz?, wołasz, kiedy ktoś mierzy do ciebie z pistoletu w ciemnej uliczce, chociaż dobrze wiesz, co robi. Zamierza do ciebie strzelać.
– Hejże! Otwieraj te cholerne drzwi. Co to ma znaczyć? – krzyczałem w coraz większej panice jak ktoś, kto utknął między piętrami.
Rainey pojawił się dopiero po dziesięciu minutach.
Tymczasem zdążyłem już pokaleczyć sobie pięści, oblać się potem i porysować kopniakami dół drzwi.
Rainey już się nie uśmiechał. Nie wyglądało też, by zamierzał mnie wypuścić.
– Stul pysk – powiedział.
– Nie wiesz, co robisz, jestem gliną.
– Taaa, ja też jestem gliną. Pieprzonym szefem policji. W porządku, przedstawienie skończone.
– No dobra, jestem dziennikarzem.
– Coś ty?
– Nazywam się Tom Valle, pracuję dla „Littleton Journal”. Czasem reporter musi trochę skłamać, żeby zdobyć materiał. Nie można nas za to tak po prostu zamykać, w przeciwnym razie wszyscy siedzielibyśmy w więzieniu. Słuchaj, wypuść mnie i zapomnijmy o wszystkim.
– Trochę skłamać? To jest dopiero kłamstwo. Prawdziwe łgarstwo.
Rozmawiał z kimś.
– Słuchaj, łamiesz prawo. Pomagasz niewłaściwym ludziom. Tutaj, w tym szpitalu. – Czasem człowiek zdaje sobie sprawę, że się boi, dopiero wtedy, gdy usłyszy strach w swoim głosie. Do tego momentu wydaje mu się, że sobie radzi, że wszystko jest pod kontrolą, że wyjdzie z tego cało.
– Niewłaściwym ludziom, jasne. Dobre, zabawne. Dlaczego po prostu nie wyluzujesz? Nie usiądziesz sobie…
– Rainey, wypuść mnie stąd, jestem reporterem, na litość boską. Popełniono przestępstwo.
– Tak, masz rację.
– Ale to nie ja jestem przestępcą.
– Tak, ty jesteś gliną. Jesteś detektyw Wolfe.
– Nie wpuściłbyś mnie, gdybym ci powiedział, że jestem reporterem.
– Cóż, skoro tak to ująłeś…
– Wypuścisz mnie?
– Nie.
Wykonywał rozkazy. To był szpital wojskowy, a on wykonywał rozkazy.
– Słuchaj, nie możesz mnie tak po prostu zamknąć. To jest jakieś pieprzone szaleństwo. Mam swoje prawa… – Sięgnąłem po wyświechtany frazes, który rozbrzmiewał tu pewnie ze sto razy dziennie. Jak w każdym więzieniu na świecie. Nikt nie jest winny, nikt nie powinien tam trafić, to wszystko jedna wielka pomyłka.
– Prawa, co? – powiedział Rainey. – Ja mam prawo do odrobiny ciszy i spokoju. Więc siądź na dupie i stul pysk.
Coś krzyczałem, nie jestem pewien co, ale użyłem wielu niecenzuralnych słów.
Kiedy na chwilę umilkłem, usłyszałem szepty.
Dobiegały z zewnątrz, stamtąd, gdzie siedział Rainey.
Zniknął gdzieś na lewo od kratki, słyszałem rozmowę, ale nie mogłem rozróżnić słów.
– Hej, hej, kto tam jest? Z kim rozmawiasz, Rainey? Halo!
Odgłos kroków i kółek wózka toczącego się po wyłożonej kafelkami podłodze.
Klamka drgnęła, przekręciła się.
Instynktownie cofnąłem się w stronę ściany.
W drzwiach pojawił się Rainey i dwóch sanitariuszy w niebieskich uniformach. Podejrzewałem, że podczas rekrutacji ich
postura liczyła się bardziej niż podejście do pacjenta. Jeden z nich trzymał strzykawkę.
– Co to ma być? – zapytałem.
– A na co to wygląda? – zapytał Rainey.
– Nie będę brał zastrzyków.
– W porządku. Jak sobie życzysz.
– Popełniacie przestępstwo, nie dociera to do was? Pójdziecie do więzienia.
– Eee tam, ja pójdę do domu. Tylko położymy cię do łóżka.
– Nie wezmę zastrzyku.
– Jesteś pobudzony, facet. A pobudzeni ludzie działają mi na nerwy.
Sanitariusz ze strzykawką w ręce przypominał jednego z tych grających w hokeja imigrantów z Samoa, których nazwisk nie można wymówić. Uśmiechnął się i powiedział:
– Chodź do mnie.
– Nie, dziękuję, tu mi dobrze. W każdym razie dzięki.
– Słuchaj, człowieku – powiedział zniecierpliwiony. – Albo zrobimy to delikatnie, albo brutalnie.
– Dobra, delikatnie. Wypuście mnie stąd, a ja obejdę się z wami delikatnie. Obiecuję. Ze wszystkimi. Wiem, że musicie słuchać poleceń, rozumiem to. Nikomu nie polecam ignorować poleceń, tylko że ja nie jestem pacjentem. Jestem reporterem, piszę artykuł.
– Lepiej napisz moje nazwisko bez błędów, bracie – powiedział Samoańczyk. – Składa się z jedenastu liter.
– Nazwisko? Nie będę wymieniał waszych nazwisk. Po prostu pozwólcie mi stąd iść i wszystko gra. Luz.
– Naprawdę tego chcesz? Chcesz, żeby cię związać jak wieprzka, wsadzić w kaftan? Chcesz tego całego gówna?
– No dobra, wygraliście – powiedziałem.
Między Samoańczykiem a drzwiami była niewielka szpara, przez którą światło dzienne wpadało do środka, a szybki
zawodnik mógłby śmignąć na zewnątrz jak huragan czwartej kategorii.
– Mogę sam sobie podwinąć rękaw? – zapytałem.
Ostatnim razem grałem w futbol w dzieciństwie – na ulicy, trzech na trzech, uważając na przejeżdżające samochody. Miałem wtedy opinię krętacza. Na Sto Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy uchodziło to za komplement, ale później, w redakcji informacyjnej, już nie.
Starałem się sprawiać wrażenie rozluźnionego i pogodzonego z losem.
To niełatwe, kiedy każdy mięsień drży w panice. Pobudzeni ludzie działają im na nerwy. Odprężeni ludzie odprężają ich. O właśnie. Rainey już się opiera o ścianę. Drugi sanitariusz wychodzi, niepotrzebny… poszedł. Samoańczyk założył ręce, jak cierpliwy mąż na zakupach, który czeka, aż żona wyjdzie z przymierzalni i będzie można wrócić do domu, obejrzeć mecz.
– Którą rękę mam dać? – zapytałem.
– Którą wolisz, brachu – powiedział Samoańczyk.
– Lewą – powiedziałem. – Jestem praworęczny. – Zacząłem metodycznie podwijać rękaw.