Выбрать главу

– Nie, tylko ostatnie piętro tego szpitala. To wystarczyło. A poza tym to nie oni zniszczyli Littleton Flats, tylko moc uwolniona z reaktora.

– Nie mówię o Littleton Flats, lecz o tym, co zrobili Benjaminowi. Co zrobili tobie.

Ta dziwaczna barwa głosu. Włosi nazywali to oczywiście inaczej. Castrato.

– Okaleczyli cię, kiedy byłeś dzieckiem. Tak jak Benjamina. Wykastrowali was.

Znowu ten uśmiech, w którym teraz widać było szyderstwo. Zadrwij pierwszy, a nie będzie tak bardzo bolało, kiedy zadrwią z ciebie.

– Widzisz to? – Pokazał na swoją twarz. – Oczywiście, że widzisz. Przyjrzyj się dobrze. Uważali, że jeden wadliwy egzemplarz wystarczy. Chronili geny. Trudno ich za to winić.

Wydawało mi się jednak, że w rzeczywistości chce powiedzieć coś innego: zobacz, co mi zrobili. Zobacz.

– Kto jeszcze się uratował? – zapytałem. – Benjamin, twoja matka. Ile osób przeżyło katastrofę?

– Przykro mi, ale jak już mówiłem, nie było mnie wtedy na świecie.

– Kiedy ośrodek przekwalifikowano na szpital dla weteranów, ci, którzy ocaleli, stali się legendą za życia – powiedziałem. – Otrzymali nazwiska zaginionych w akcji żołnierzy, którzy byli w podobnym wieku. Wszystkich trzeba było uwzględnić w kartotekach i wciągnąć do rejestru. Benjamin Washington został Benjaminem Lee Briscoe. Miał szczęście, zatrzymał swoje prawdziwe imię. I był jeszcze jeden człowiek, który się uratował, prawda? Co najmniej jeden. Ten, który zabłąkał się do Littleton trzy lata temu i zasnął w altanie. To jego nazwisko znalazł Wren na pomniku weteranów Wietnamu w Waszyngtonie i zaczął wypytywać o katastrofę.

– Każdy dysponuje wyłącznie informacjami, które są mu potrzebne do działania – stwierdził hydraulik. – Pozwól, że zerknę na listę i zobaczę, czy ty też na niej jesteś. Dam ci znać.

– Zrobiłem kopie wszystkiego, co mam. Wszystkiego. I przekazałem właściwym osobom.

– Uhm – powiedział niemal znudzony. – Nie wydaje mi się, żeby właściwe osoby odpowiadały na twoje telefony.

– Temat to temat.

– Tak, a ty masz nosa do tematów. Tylko że twoje tematy nie są prawdziwe. Każdy potraktuje je z pewną rezerwą. Z wielką rezerwą, jeśli mam być szczery. Ale oczywiście nie rozmawiamy szczerze. Nie zrobiłeś żadnych kopii. Właściwi ludzie? Nawet w „National Enquirer” nie będą chcieli z tobą gadać.

– Masz rację. Niczego nie skopiowałem. Nikt mi nie uwierzy. Możesz mnie wypuścić.

Nawet mi nie odpowiedział.

– Nogi mi drętwieją. Czy możesz poluzować pasy?

– A masz zgodę lekarza?

– Proszę.

– Praktykowanie medycyny bez uprawnień jest przestępstwem.

Kiedyś mój dentysta trochę przesadził ze znieczuleniem. Zamiast miłego uczucia pływania przeżyłem coś w rodzaju lotu w stratosfere, gdzie powietrze jest zbyt rozrzedzone, żeby nim oddychać. Teraz czułem się podobnie. Hydraulik coś mówił, ale słowa docierały do mnie z opóźnieniem, jak gdyby musiały pokonać odległość z Ziemi na Marsa.

Tym samym świństwem faszerowali Benjy'ego.

Cale to mamrotanie na oddziale psychiatrycznym. Może bełkotał coś o wybuchach, powodzi i lekarzach ze skalpelami. Mówił, że tak naprawdę nazywa się Washington i że nigdy w życiu nie był w Wietnamie. To nie miało znaczenia jak opowieść idioty – głośna, wrzaskliwa i nic nieznacząca.

Pora zacząć się przyzwyczajać.

Chciałem zapytać hydraulika, co się ze mną stanie – będę żył, zginę czy może zamienię się w chodzącego trupa jak Benjy – ale nie mogłem wypowiedzieć słowa. Z moich ust wydobywał się tylko niezrozumiały bełkot. Chciało mi się śmiać.

Nadal leżałem w tym samym pokoju, teraz to zauważyłem. Na ścianie było jeszcze wolne miejsce. Mogłem wysłać swój własny list z Kara Bolki. „Jestem zaginionym w akcji tego świata. Zadzwoń do Boga na koszt abonenta”.

To była najgorsza część oddziału psychiatrycznego. Miejsce, gdzie umieszczają beznadziejne przypadki; takim nie daje się nawet plastikowych łyżek.

Nie słuchajcie niczego, co on mówi, instruują sanitariuszy. Kłamie. Będzie opowiadał niestworzone historie. Powie, że jest

reporterem, będzie bełkotał coś o reaktorach atomowych, o ośmiuset zabitych, o tuszowaniu faktów i o Kara Bolce. Co to jest Kara Bolka? A któż to wie? Majaczenie paranoidalnego schizofrenika o morderczych zapędach. Mówią, że zabił sprzedawcę na stacji benzynowej. Zastrzelił dziewiętnastolatka w Littleton w Kalifornii. Obciął język biednemu Dennisowi.

To brzmiało jak niezły kit. Gdyby ktoś opowiedział mi coś takiego, wcisnąłbym to Hinchowi. Napisałbym o tym.

Naprawdę.

ROZDZIAŁ 49

Izolatka.

Tak się nazywa miejsce, w którym leżałem.

Z dala od pozostałych pacjentów. Przynajmniej na razie.

Sanitariusze przychodzili dwa razy dziennie, ogłupić mnie zastrzykiem i wysłać z powrotem na Marsa, gdzie małe niebieskie ludziki przypinają człowieka pasami i wkładają mu do głowy dziwaczne myśli.

W pokoju nie było okien. Godzinami patrzyłem w ścianę. Na suficie były zacieki, które po jakimś czasie zaczynały przypominać różne rzeczy. Na przykład chmury na niebie – brudnym jak pomyje. Jedna z plam miała kształt sinusoidy. Był nawet profil George'a Washingtona. Słowo skauta. I szałowy skrzydlaty Chevrolet z pięćdziesiątego ósmego.

Tak to jest, kiedy się jest odciętym od świata.

Kiedy ma się rozmiękczony mózg.

Używali pierwszorzędnych psychotropów, medycyna musiała pójść w tej dziedzinie nieźle do przodu. Czułem się, jakby codziennie robili mi lobotomie bez ostrych narzędzi.

A jednak.

Przypominało to patrzenie przez pożyczone okulary, ale powoli uczyłem się łapać ostrość i czasem udawało mi się skupić. Wołałem swoje maleńkie neurony, mówiąc: no już, chłopaki, do roboty.

Wydrapywałem w ścianie swoje myśli, żeby się przekonać, czy są choć trochę zrozumiałe dla ludzi mówiących po angielsku.

Jeśli moje rojenia miały sens, to ja też. Jeśli były szaleństwem, ja również byłem szalony. To był test.

Swój trening umysłowy zacząłem od zapisania nazwisk.

Kolegów, z którymi grałem w kręgle. Współpracowników. Sama, Setha, Marva, Nate'a i Hincha. Potem przyszła pora na nazwy – kapeli folkowej i kancelarii o wątpliwej renomie specjalizującej się w obsłudze prawnej pacjentów pogotowia.

Literowałem je, pisałem wspak i wywracałem na lewą stronę.

Łączyłem je jak wagony kolejowe i wysyłałem w podróż.

Z Belindy i Benjamina zrobiłem pasażerów.

Rozkładałem pociąg na części, dodawałem nazwiska wszystkich, których znałem, mieszałem wagony i z powrotem odstawiałem na tory. Zderzałem je ze sobą, rozbijając w drobny mak.

Oznaczyłem szczątki literami alfabetu.

A przed B, poprzedzającym C, które rymuje się z D podejrzanie przypominającym E.

Zacząłem od Anny.

Wiem, pewnie jestem daleko w tyle.

Wszyscy już to zauważyli, kiedy przedstawiła mi się na parkingu przed kręgielnią. Kiedy oszołomiony patrzyłem, jak nachyla się nad moją miatą.

I z pewnością próbowali mi to powiedzieć.

Zastanawiali się, kiedy to wreszcie dotrze do mojego zakutego łba i doznam iluminacji.

Może potrzebowałem do tego koktajlu z haldolu i czterech ścian, na których mogłem pisać.

I trochę wolnego.

Żeby nie zaprzątały mi głowy otwarcia centrów handlowych i ceny dwugłowych alpak. Potrzebowałem czasu na rozmyślania.

Wydrapałem jej nazwisko w gipsowej ścianie – numer jeden na alfabetycznej liście Toma zatytułowanej: „Ludzie, którzy nie wiedzą, że tu jestem, choć to bez znaczenia, bo i tak by się tym nie przejęli”.

Anna Graham.

Musiałem wpatrywać się w te dwa słowa, aż rozmazały się i zlały w jedno.