Выбрать главу

AnnaGraham.

Musiałem je wypowiedzieć na głos.

AnnaGraham… AnnaGraham… AnnaGraham… szeptałem, dopóki nie zdałem sobie sprawy, co tak naprawdę powtarzam.

Anagram.

Anagram.

Anagram.

Przestałem szeptać.

Oniemiałem ze zdumienia, gdy zdałem sobie sprawę z tego, co widzę.

Anagramy.

Byłem specjalistą od anagramów, prawda?

Mój podkładający bomby, przeciwny aborcji pediatra – albo położnik, nie pamiętam – sprzedał mi mnóstwo anagramów, próbując w pożałowania godny sposób zmylić trop.

Dla nieustraszonego reportera nie były żadnym wyzwaniem.

Rozszyfrowałem je wszystkie.

Tylko że – ach, rzeczywiście – przecież ten pediatra nie istniał.

„Po odkryciu pewnych niespójności w opublikowanym przez nasz dziennik artykule na temat działalności terrorystycznej pediatry – przeciwnika aborcji, przeprowadziliśmy gruntowne śledztwo.

Z przykrością informujemy, że w jego wyniku ustaliliśmy, iż autor artykułu, pan Valle, od ponad pięciu lat dziennikarz naszej gazety, sfabrykował znaczną część przedstawionych w tekście informacji. Ponadto jest podejrzany o sfingowanie całości lub fragmentów materiałów wykorzystanych w pięćdziesięciu pięciu innych artykułach. Kiedy dowiedzieliśmy się o tym procederze, pan Valle został natychmiast zawieszony i poddany procedurze dyscyplinarnej. Prawdopodobnie stanie przed sądem.

Jednocześnie chcielibyśmy poinformować o rezygnacji z pracy w naszej gazecie jej długoletniego redaktora oraz o zmianach, które wprowadziliśmy do naszego systemu pracy, aby zapobiec tego rodzaju oszustwom dziennikarskim w przyszłości. Przepraszamy wszystkich czytelników, którzy pokładali wiarę w naszej uczciwości”.

Pięćdziesiąt sześć artykułów.

Łącznie z tekstem o grupie borykających się z bezrobociem aktorów z Los Angeles, którzy decydują się na udział w oszustwach.

I tym o szaleństwie autoberka.

I tym o lekarzu, z którym spotkałem się w ruinach opuszczonego miasta.

Gdzie podawał mi informacje w formie anagramów.

W porządku, Anno.

Pójdę, dokąd tylko zechcesz.

Anna Graham.

Hamnaagran.

Gramahanna.

Nam. Gram. Ana. H.

Kombinowałem jak szalony. Zajęło mi to całe popołudnie albo ranek, trudno to ocenić, kiedy się leży w pokoju bez okien.

Nie mogłem rozwikłać zagadki. Litery trzymały się razem, zamknięte w sobie, i nie chciały przemówić.

Aż tu nagle…

Zrozumiałem, że Anna miała dwa nazwiska.

Oczywiście.

Rozłożenie na czynniki pierwsze tego drugiego i złożenie go z powrotem zajęło mi niecałe dziesięć minut. W psychotropowym świecie to było jak mgnienie oka.

AOL: Braakk.

Anagram, który chciała mi pokazać.

Wystarczy zmienić porządek liter i nagle ma się to przed sobą.

Dotarłem tam już wcześniej. Kiedy znalazłem elementarz Benjy'ego. A to było na wypadek, gdyby mi się nie udało.

Karabolka.

Tej nocy, kiedy przeglądałem elementarz, poszedłem do pokoju pielęgniarek skorzystać z komputera.

Krążyłem po sieci. Znalazłem interesujące mnie strony.

Połowa była po rosyjsku.

Karabolka okazała się rosyjską nazwą.

Pora, żebyście poznali tę historię.

Dlaczego nie?

Najwyższy czas.

Benjy musiał o tym słyszeć.

I hydraulik.

I oszołomiony, zdezorientowany człowiek, który trafił do Littleton trzy lata temu, i każdy, kto podczas powodzi nie poszedł na dno tylko po to, żeby potem zapaść się pod ziemię.

Ta historia nie nadaje się na bajkę na dobranoc, chyba że chce się komuś zafundować koszmarne sny.

Takie rzeczy dobrze się opowiada przy ognisku w ciemnym lesie.

Są przerażające jak bajki braci Grimm.

Jak epilog, na który czekał 499. batalion.

Powrót Hiroszimy.

O którym nikt nie wiedział.

Nikt.

To była wielka tajemnica.

Ciiiiiiii…

ROZDZIAŁ 50

Przede wszystkim chodziło o Karabolkę – jedno słowo. Benjy był kiepski z ortografii. Widocznie dla niego brzmiało to jak nazwisko.

A w rzeczywistości było nazwą – piekła na ziemi, czyśćca, wielkiej wpadki.

Nazwą rosyjskiego miasta.

Które nigdy nie pojawiło się na mapie.

Żadnej.

Na ani jednej.

Można go było szukać i szukać, i nigdy nie znaleźć. Nie istniało dla kartografów, nie figurowało w żadnej encyklopedii.

Nikt nie śmiał pisnąć słówka.

Zostało zbudowane na Uralu przez żywe szkielety z łagrów. To były jego pierwsze ofiary: kiedy zabił je głód, gruźlica i kary cielesne, wrzucano je do otwartych dołów i posypywano wapnem. Podczas drugiej wojny światowej podobnie obchodzili się z Rosjanami naziści.

To bezimienne miasto miało służyć jednemu celowi i jedynemu bogu.

Wielkiemu bóstwu o imieniu Pluton.

Nikomu więcej.

Podążało w jedynym możliwym kierunku jak koń w kieracie, jak kozioł ofiarny.

Nieślubne dziecko matuszki Rosji.

Nie miało imienia, było Tajne, przez duże T.

Jak tajne laboratorium, w którym masowo produkowano tajny pluton.

Z pomocą tajnej siły roboczej wrzucano tajne radioaktywne odpady do tajnych zbiorników.

Tajna policja obserwowała ponad osiemdziesiąt tysięcy jego mieszkańców.

Co zdradziło istnienie miasta?

Dym.

Dużo, dużo dymu.

Długie, grube smugi jak warkocze.

Tak to wyglądało dla mieszkańców Karabolki.

Głównie Tatarów stanowiących składnik etnicznej zupy, którą Stalin lubił mieszać od czasu do czasu, zbierając tłuszcz z jej powierzchni i rzucając go gdzieś na Syberię.

Tatarzy powychodzili ze swoich domów i przyglądali się czarnym kłębom niesionym przez wiatr ponad linią drzew.

Myśleli, że to pożar lasu.

Potężny, przerażający pożar lasu.

Ale tylko pożar.

Nie wiedzieli, co działo się naprawdę, ponieważ tajne miasto było tak tajne, że nie mieli pojęcia o jego istnieniu.

Bladego pojęcia.

Nikt nie sądził, że zaledwie trzydzieści pięć kilometrów dalej w głębokim lesie znajduje się potężne atomowe miasto.

Że pożar lasu nie był pożarem lasu.

Nie mogli wiedzieć, że system chłodzenia tajnego reaktora, zbudowanego w tym mieście, z niewyjaśnionych przyczyn przestał działać.

Że temperatura w wypełnionym radioaktywnym szlamem zbiorniku gwałtownie wzrosła.

Że w końcu wyleciał w powietrze.

Że wybuchł z energią odpowiadającą eksplozji siedemdziesięciu ton trotylu.

Czterech Czarnobyli.

Dziesięciu Hiroszim.

Że siła wybuchu zerwała dach z budynku, w którym znajdował się zbiornik, i wystrzeliła radioaktywne szczątki reaktora na wysokość wielu kilometrów.

Oni wiedzieli tylko o tym, co zobaczyli na własne oczy.

Następnego ranka wszystko było pokryte grubą warstwą czarno-pomarańczowej sadzy.

Wszystko.

Wtedy właśnie pojawił się oddział Armii Czerwonej i otoczył połowę miasta.

Tatarską połowę.

Nikogo nie wpuszczano i nikogo nie wypuszczano.

Bo tak naprawdę były dwie Karabolki: tatarska i rdzennie rosyjska.

Rosjanom powiedziano prawdę. Zostali natychmiast ewakuowani długimi, czarnymi ciężarówkami. Nigdy nie wrócili.

Tatarów okłamano.

Oni zostali.

Były sobie dwie wioski. Jedna, w której zawsze mówiono prawdę. I druga, w której zawsze kłamano.

Do wód gruntowych przedostała się ropa – tak powiedziano Tatarom.

To dlatego wszystkie ich krowy, owce, świnie i konie padły albo ciężko zachorowały.

To dlatego woda z ich studni miała smak metalu.

Dlatego wszystko pokrywały czarno-pomarańczowe sadze.

Dlatego była tam Armia Czerwona.