Выбрать главу

Ropa naftowa.

Ktoś to musiał posprzątać.

Zostali wybrani do tego zadania.

Żołnierze wyprowadzili ich na pola i kazali gołymi rękami wykopywać z ziemi marchew i ziemniaki, a potem zakopywać w wielkich dołach.

Zaprowadzono ich do opuszczonej już rosyjskiej części Karabolki, żeby zeskrobywali sadze z murów i wyburzali jednoizbowe drewniane domy.

Zabrano ich do stajni i obór, w których panowała dziwna cisza. Wyciągali za ogony martwe zwierzęta i wrzucali je do dołów z wapnem.

Robotnicy w większości byli dziećmi w wieku od ośmiu do jedenastu lat.

Dziewczynki i chłopcy codziennie chodzili na szkolne wycieczki do skażonej strefy.

Zaczęły im krwawić ręce.

Na ich ciałach pojawiły się rany.

Wymiotowali zieloną wydzieliną.

„To nic – mówili żołnierze.

To od ropy. Jak wyczyścicie miasto, wszyscy poczują się lepiej, a choroby znikną.

Bóle głowy i nudności, krwawienia z odbytu i zielone wymioty. Otwarte rany i łysienie. Miną”.

Sprzątanie trwało cały rok.

Śnieg, który spadł następnej zimy, natychmiast stopniał.

Woda ze studni nadal była słonawa i cuchnąca. Miała metalowy posmak.

Miasteczko ogarnął rodzaj śpiączki.

To nie miało znaczenia.

Zostali na miejscu.

Dzieci nadal chodziły na pola, do wymarłych obór i opuszczonych domów.

Później nazwano ich młodymi likwidatorami – dużo później, kiedy sprawy wyszły na jaw.

Dzieci o radioaktywnych rękach. Dzieci potępieńców.

Całe pokolenie, które po prostu wymarło.

Z pięciu tysięcy tatarskich dzieci ostatecznie została niecała setka.

Włączając te nowo narodzone.

Oraz te, które dopiero miały się urodzić, po wielu tygodniach, miesiącach, a nawet latach.

Dzieci niepodobne do żadnych innych na świecie. Które trafiły do wesołych miasteczek albo do słoików jako eksponaty. Jeszcze dziś można je oglądać w Muzeum Embriologii w Czelabińsku.

Zalane formaliną i ustawione rzędami na drewnianych półkach.

Rybie twarze, nogi jaszczurek, oczy piskorzy, ciała pokryte łuskami, nogi zakończone kopytami i psie ogony.

Jakby spełniała się starożytna klątwa.

Jakby w tajnym zbiorniku zamiast radioaktywnego szlamu przechowywano czarnoksięski napój, który został wypluty na niewinnych ludzi.

To była tajemnica.

Sekret, którego nie wolno było wyjawić. Nigdy.

Tylko że…

Czasem, pracując na polach, kopiąc gołymi rękami w ziemi koloru nocy, dzieci słyszały jakiś dźwięk. Dobiegał z wysoka, jakby z nieba. Jak szept Boga na tyle głośny, że mogły go usłyszeć, ale tak cichy, że łatwo było o nim zapomnieć.

A jednak…

Pilnujący ich żołnierze z karabinami chyba nigdy go nie usłyszeli.

Ale one słyszały.

Może szept był skierowany tylko do nich.

Do młodych likwidatorów, którzy wkrótce mieli zostać zlikwidowani. Może miał dotrzeć tylko do ich uszu.

Obietnica.

Przysięga.

Znak, że ktoś widzi ich cierpienie.

I nie zapomni.

Nie.

Bóg widzi wszystko, prawda?

Ktoś ich obserwował.

Ale to nie był Bóg.

To było jedno szklane oko.

Ukryte w brzuchu z aerodynamicznej stali leciało z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę i rejestrowało obrazy w tempie pięćdziesięciu klatek na sekundę. Ktoś robił zdjęcia. Śmigający ponad zasięgiem radarów Ikar w drodze do słońca.

Tajny samolot U-2.

Warto przez chwilę powstrzymać śmiech i przyjrzeć się tej symetrii, dostrzec w niej ironię.

Tajny amerykański samolot podczas tajnego lotu nad tajną radziecką wioską, która właśnie doświadczyła skutków największej w historii tajnej eksplozji.

Nie powiemy, jeżeli wy nie powiecie.

My nie powiemy, ponieważ tajne amerykańskie samoloty nie naruszają radzieckiej przestrzeni powietrznej.

Wy nie powiecie, ponieważ nie produkujecie na masową skalę tajnego plutonu, a on nie wyleciał w powietrze. Nie mordujecie własnych dzieci. Oczywiście, że nie.

Zgoda.

To nie Bóg szeptał do tych dzieci.

To były szepty dwóch wrogów, którzy nie mogli krzyczeć.

Gdy samolot powrócił ze swojej misji, gdy tajny film został już wywołany, przestudiowany, przeanalizowany i rozłożony na czynniki pierwsze, wyciągnięto wszelkie możliwe wnioski.

Gdyby coś miało się kiedyś stać tutaj – nie dlatego, by to było możliwe, ale gdyby… po prostu przygotowujemy się na wszystkie ewentualności, nawet te najbardziej niedorzeczne i zwyczajnie śmieszne – będziemy przygotowani. Będziemy wiedzieli, jak sobie z tym poradzić. Podejmiemy odpowiednie kroki.

ROZDZIAŁ 51

Zdjęcia.

Dni przelatywały jak szybko przerzucane kartki albumu wypełnionego zdjęciami – czasami zupełnie rozmazanymi, a czasami nie. Zdarzało się, że byłem nawet w stanie je zapamiętać.

– Jak to się stało? – zapytałem Hermana Wentwortha.

Jeśli leży się w szpitalu wystarczająco długo, prędzej czy później poznaje się ordynatora. No dobrze, emerytowanego ordynatora.

Zasłużonego emerytowanego ordynatora.

– Błąd ludzki – powiedział. – Niewielki problem z systemem chłodzenia. Działaliśmy wtedy metodą prób i błędów.

Niewielki problem… metoda prób i błędów. Mówi o elektrowni atomowej, która wyleciała w powietrze, jakby opowiadał o budowie makiety wulkanu w szkolnym laboratorium, podczas której nauczycielowi osmaliło twarz.

Mały wypadek.

Zdarza się.

– To samo stało się w Rosji – powiedziałem. – Tam też nawaliło chłodzenie.

– Tak.

Wentworth coś mi wstrzykiwał, a ja patrzyłem na ojca narodu na suficie. Cześć, George.

– Tama Aurora była tylko przykrywką – powiedziałem. -Potrzebowaliście wody do chłodzenia rdzenia reaktora.

– Nie tylko oni mieli swoje tajne elektrownie, my też. To były inne czasy. Żyliśmy w cieniu nuklearnego Armagedonu. Trudno sobie teraz to wyobrazić. Wszechobecny strach.

– A kiedy elektrownia wybuchła, mówiło się o katastrofie tamy. O powodzi. Ale w wodzie nie pływały ciała i zarazki, w każdym razie nie tylko one. Było jeszcze promieniowanie. Ukryliście to. Zabraliście wszystkich, którzy wtedy ocaleli, i ukryliście. W amerykańskiej Karabolce.

– A co mieliśmy zrobić? Ogłosić światu, że właśnie mieliśmy wypadek atomowy o mocy dwudziestu dwu megaton trotylu? Powiedzieć Rosjanom? Własnemu narodowi? Jak już mówiłem, to były inne czasy.

– Było więcej rzeczy, o których nie powiedzieliście narodowi amerykańskiemu. Na przykład o tej szkole dla chłopców w Rochester. O ciężarnych kobietach w klinice Vanderbilta. I o tym miejscu. Kiedy jeszcze nazywało się Marymount Central.

Nie odpowiedział, właśnie wyjmował strzykawkę.

– Jedną osobę wypuściliście – powiedziałem. – Z tych, które przeżyły. Tę małą dziewczynkę, Bailey Kindlon. Dlaczego?

– Aaaa, Bailey. Taka mała, taka przerażona. Bardzo krótko przebywała w wodzie. Jeśli chodzi o promieniowanie, właściwie wyszła bez szwanku. No i miała tylko trzy lata, co nie było bez znaczenia. Liczyliśmy na to, że patrzyła na wszystko inaczej niż starsze dzieci, które więcej rozumiały.

– Powinienem był się zorientować, kiedy powiedział pan, że był w 499. batalionie. Stare dobre czasy w Hiroszimie. Co to był za zastrzyk? Bolało.

– Coś nowego. Pomyśl o tym, jak o znieczuleniu ogólnym. Dziesięciokrotnym.

– Te wszystkie mutacje w Japonii. A potem w Karabolce. Musiały napędzić wam sporo strachu.

– Sporo nas nauczyły.

– Ale to wam nie wystarczyło, chcieliście wiedzieć więcej.

– Wszystko ma swoją cenę. Każdy królik doświadczalny to potwierdzi.

– Więc użyliście ludzi w charakterze królików. W Rochester i tutaj. A kiedy w Littleton Flats wydarzyła się katastrofa, wiedzieliście, co robić. Wiedzieliście, gdzie ich przywieźć. Wykastrowaliście ich, żeby niemowlęta-potwory nie raziły waszego poczucia estetyki, żeby mutacje się nie szerzyły. Nafaszerowaliście ich lekami do utraty przytomności – Benjamina i tego drugiego, który trafił z powrotem do Littleton jak gołąb pocztowy. Nie zapomina się drogi do domu, co? Nawet mając rozmiękczony mózg. Wren znalazł go śpiącego w altanie, a potem zobaczył jego nazwisko na czarnej granitowej ścianie w Waszyngtonie. Ludzie nie umierają dwa razy, prawda?