Выбрать главу

A ja wszystko słyszałem.

Wszystko.

Nie pomogło zatykanie uszu. Leżałem na podłodze, zaciskając na głowie kleszcze z własnych rąk.

Za oknem wył wiatr, ale dużo gorsze było wycie dobiegające zza ściany. Zawierucha na zewnątrz i w środku, kiedy Jimmy uderzał o różne przedmioty, a pas uderzał w jego ciało.

Ten straszny krzyk.

W końcu nagle ucichł. Po prostu.

We śnie boję się wyjść z pokoju. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończyło, że gdybym wyszedł, zobaczyłbym Jimmy'ego, jak siedzi tam, posiniaczony, a nawet zakrwawiony, ale żywy. Nie wychodzę, żeby nie widzieć, jak leży bez ruchu na podłodze, cały siny.

Mama nie każe mi iść do pokoju i pisać historyjki o Jim-mym, niezdarnym sześciolatku, który sam sobie robił krzywdę. Historyjki, którą później posłusznie zrelacjonuję policji, pracownikowi opieki społecznej i własnemu ojcu, skrupulatnie, ze wszystkimi szczegółami.

„Mój brat Jimmy pośliznął się na lodzie i uderzył w głowę.

Zawsze się przewraca i różne takie.

Jest prawdziwym łajzą”.

Nie.

W moim śnie ojciec wraca, by nas uratować. Wraca do swojej rodziny.

Słyszę jego kroki na ganku.

Chlupot mokrego śniegu.

Stukanie do drzwi.

Zaraz wejdzie, otrzepie nieprzemakalny płaszcz, pobiegnie do Jimmy'ego i go obudzi.

Drzwi się otwierają.

Tato, mówię. Tato.

Ale on nie może mówić. Jest potwornie zimno, wirują płatki śniegu. A on nie może mówić.

Pokazuje mi, żebym podszedł bliżej.

Biegnę do niego w swojej pidżamie z Batmanem, która jakoś dziwnie zmienia kolor. Robi się szarobura.

A z moim ojcem nadal coś jest nie tak – chociaż próbuje mówić, z jego ust nie wydobywają się słowa.

Chwyta za moją pidżamę i ciągnie mnie na zewnątrz.

A tymczasem śnieg gdzieś zniknął.

Jest tylko pusty korytarz zalany czerwoną poświatą.

Ciiii…

Nie może mówić, a jednak coś szepcze.

Dennis pokazuje, żebym poszedł za nim.

W jego ręce połyskuje klucz.

Może powinienem był zadać sobie pytanie, skąd go ma.

Ten klucz.

W ten sposób można się doprowadzić do szaleństwa.

ROZDZIAŁ 52

Gdybyś pracował jako stróż w garażu szpitala dla weteranów numer 138, zobaczyłbyś tej nocy sennego sanitariusza przemierzającego opustoszały podziemny parking.

– Długi dzień, co? – mógłbyś go zapytać.

Sanitariusz pokiwałby głową i odparłby:

– Taa…

A potem z wyrazem zdumienia i irytacji na twarzy przeszukałby kieszenie.

– Jezu – mruknąłby, wywróciwszy obie na lewą stronę. – Zgubiłem bilet parkingowy. Rano na pewno go tu miałem.

Pokiwałbyś współczująco głową.

Właściwie to gość wyglądał na lekko zamroczonego. Prawdę mówiąc, śmierdział, jakby przebiegł maraton. Albo spędził cały dzień na mocowaniu się z niezdyscyplinowanymi pacjentami. Albo wyciągnął swoją niebieską koszulę ze stosu brudów w szpitalnej pralni.

– Co to za samochód? – W końcu przemówiłyby przez ciebie litość i chęć pozbycia się jego cuchnącej osoby z zasięgu twojego węchu.

– Miata – odparłby sanitariusz. – Srebrno-niebieska i trochę poobijana.

– Dobra – westchnąłbyś. – Pójdę poszukać.

– Naprawdę? – Ucieszyłby się. Nie chciałby przecież sprawić ci kłopotu. – Byłbym bardzo wdzięczny.

– Żaden problem – odparłbyś, wychodząc ze swojej oszklonej budki z pękiem ponumerowanych kluczy i idąc w stronę dolnego poziomu parkingu, gdzie, o ile pamięć ci dopisywała, widziałeś srebrno-niebieska miatę z przekrzywionym zderzakiem.

I oczywiście tam byś ją znalazł. Sprawdziłbyś bilet parkingowy za szybą, włożył właściwy kluczyk do zamka i podjechał do wdzięcznego pielęgniarza, który, sądząc po wyglądzie, naprawdę potrzebował snu.

Patrząc, jak sanitariusz wsiada do samochodu i odjeżdża, pomyślałbyś, że samochód i kierowca pasują do siebie. Wprawdzie żaden z nich nie jest wiekowy, widać jednak, że mają spory przebieg.

To tylko kwestia czasu, kiedy obaj zaczną się sypać.

Jechałem drogami, które poznałem już wcześniej.

Miałem dość benzyny i pieniądze – na wszelki wypadek trzymałem w schowku kartę kredytową. Telefon leżał w uchwycie na kubek, tam gdzie go zostawiłem. Nie musiałem go wyłączać, żeby był niewidzialny dla wścibskich satelitów. Rozładował się.

Okolica wyglądała znajomo.

Gęstniejące lasy i wszechogarniające zimno.

Jechałem do miejsca, w którym już kiedyś byłem.

Stało tam sześć chat z bali nad jeziorem Bluemount.

Tym razem wiedziałem, gdzie jest zjazd z autostrady.

Wiedziałem, że muszę okrążyć jezioro dwukrotnie, jak w zabawie w „chodzi lisek koło drogi”, i znaleźć przybity do drzewa znak.

Wiedziałem, że samochód będzie się trząsł i klekotał, pokonując leśną drogę.

Wiedziałem, że kiedy las wypluje mnie na brzeg jeziora, nikt nie wyjdzie na ganek, żeby się przywitać.

Podjechałem pod dom i siedziałem chwilę w samochodzie z nadzieją, że moje domysły są błędne, że Wren zaraz otworzy drzwi, a potem poczęstuje mnie porcją jadowitej krytyki i dymu papierosowego.

Cisza.

Wysiadłem i wszedłem po schodach. Pchnąłem drzwi i zajrzałem do środka.

Tym razem piecyk nie był włączony, ale było wczesne popołudnie i dość słońca, żeby rozproszyć zimno.

Nikt nie zawracał sobie głowy posprzątaniem bałaganu. Teraz zobaczyłem to miejsce takim, jakim było – ktoś je splądrował tak samo jak piwnicę w moim domu, zanim się do niego wprowadziłem.

Tym razem przeszukałem wszystko.

Wszystko to, co i oni musieli wcześniej przeszukać. Tak naprawdę nie spodziewałem się niczego znaleźć, ale przetrząsnąłem dom bardzo dokładnie. Nigdy nic nie wiadomo. Kiedy zaczynałem pracę dziennikarza, nazywaliśmy to poszukiwaniem złota. Dlaczego? Bo w przeciętnej kopalni trzeba przerzucić trzy tony ziemi, żeby zebrać ćwierć kilograma kruszcu. Jest go tak mało, że nazywa się go niewidzialnym złotem.

Czasem trzeba długo grzebać w błocie, żeby znaleźć to, co niewidzialne.

Natrafiłem na korespondencję Wrena.

Dawna miłość o imieniu Dorothea – nie podpisała się nazwiskiem; byłe nie muszą tego robić, kiedy chcą powspominać namiętne noce na Florydzie.

Jakiś pan Poonjab z Mikronezji, jeden ze znajomych Wrena, może z czasów, gdy Wren był zagranicznym korespondentem. Pan Poonjab przesyłał pozdrowienia od żony i dzieci.

Żadnych listów od żon. Żadnych kartek z życzeniami urodzinowymi od dzieci. Paru osobom było na rękę, że Wren nie miał rodziny – tak samo zresztą jak jego nagłe upodobanie do samotności.

Pan Poonjab obiecał, że w następnym liście prześle to, o co prosił reporter.

Trudno powiedzieć, co to było.

Co można chcieć z Mikronezji?

Orzechy kokosowe? Liście palmy? Muszle?

A może coś bardziej istotnego? Do lat sześćdziesiątych Amerykanie niszczyli rajskie wyspy mórz południowych próbami jądrowymi, zamieniając je w tereny tak skażone, że w większości pozostały niezamieszkane. A teraz z powrotem przesiedlamy ludność i spłacamy reparacje przecenionymi towarami.

Może relacji o nuklearnym spustoszeniu Wren potrzebował z pierwszej ręki.

Pod kanapą leżały dwa czasopisma medyczne. W jednym znalazłem suchy, rzeczowy traktat poświęcony skutkom opadu radioaktywnego.

Było też dziesięć stron skopiowanych z książki o raczkującym programie amerykańskich zbrojeń jądrowych.

Biografia dziewcząt z Hiroszimy – grupy zdeformowanych przez wybuch bomby młodych kobiet, które podróżowały po świecie.