Выбрать главу

Studium próbek gleby z Los Alamos.

Jasne.

Musiał pojechać do Littleton Flats, tak jak ja to zrobiłem.

Musiał zgarnąć trochę tego czerwonego piachu i wysłać go w fiolkach do Dearbome Labs. „Wydaje mi się, że jest radioaktywny”, musiał im powiedzieć.

„Myślę, że świeci”.

Miał rację.

Były też zwykle domowe rachunki, głównie z czasów, kiedy Wren mieszkał w Littleton.

Olej opałowy i prąd.

Telefon i kablówka.

Rachunek za czyszczenie rynien.

Kalkulacja kosztu czyszczenia dywanów.

Rachunek za prace remontowe wystawiony przez Setha Bishopa. Suche tynki. Pięćset dolarów, nabazgrane jego charakterystycznym pismem z zawijasami.

Były też pożółkłe wycinki z artykułami podpisanymi nazwiskiem Wrena przysłane z miejsc zarówno egzotycznych, jak i prozaicznych.

Tajlandia. Polska. Newark. Cleveland.

Rachunki od lekarza. Wren najwyraźniej cierpiał na łagodną arytmię, miał wysoki poziom cholesterolu i nawroty depresji. Znalazłem receptę na xanax, lek znany z uspokajającego działania, który w redakcji informacyjnej ustępował popularnością tylko narkotykom. Reporterzy żyli w ciągłym napięciu pod presją czasu.

Przejrzałem wszystko. A potem jeszcze raz.

Przetrząsnąłem biurko Wrena w poszukiwaniu latarki.

Wprawdzie na zewnątrz było jeszcze jasno, ale wybierałem się na dłuższy spacer po lesie.

Drzewa tworzyły ciemne gotyckie sklepienie.

Ich pnie były omszałe i wilgotne.

Pod nogami miałem splątane korzenie pokryte ściółką zmieszanych z ziemią nadgnitych liści.

Czasem między drzewami migał zad uciekającego jelenia.

Po suchych gałęziach biegały wiewiórki.

Zataczałem pętlę wzdłuż brzegu jeziora, tam gdzie stały chaty.

Co trochę grzęzłem w miękkim podłożu i po dziesięciu minutach moja koszulka University of Oregon, wygrzebana po drodze w Kmart, w koszu z rzeczami za pięć dolarów, była przesiąknięta potem.

Kiedyś pisałem artykuł o ekspercie medycyny sądowej, który prowadził badania, zakopując zwłoki w swoim ogrodzie. Były to głównie zdobyte w kostnicy ciała bezimiennych zmarłych, po które nikt się nie zgłosił. Chciał opisać wpływ czasu, gleby i warunków pogodowych na ludzkie ciało, szczegółowo prześledzić niszczenie kości, ścięgien i innych tkanek.

Część ciał pozostawił na powierzchni ziemi.

Pozostałe zakopał na różnych głębokościach, wykopując je raz na jakiś czas, żeby przeanalizować zmiany.

Szybko okazało się, że nie tylko on interesował się kopaniem. Ogród przylegał do rezerwatu przyrody, a mieszkające tam niedźwiedzie i dziki, które wywęszyły zakopane szczątki, potrafiły bez trudu wykopać nawet dwumetrowy dół, żeby się do nich dostać.

Lekarz opisał, jak to wyglądało.

Jak niesprzątnięty stolik w bufecie typu „zjedz, ile zdołasz”.

Mieszanina obgryzionych kości, połamanych zębów i zwierzęcych odchodów.

Jeśli ktoś został zakopany w tym lesie, jego ciało też nie miało szans na wieczny odpoczynek.

Wszedłem w wirującą chmarę komarów.

Zaatakowały mnie jak eskadra szalonych kamikadze. Tylko na rękach zabiłem ich co najmniej dziesięć; kiedy wieczorem spojrzałem w lustro, okazało się, że wyglądam jak pokonany w paintballu.

Włóczyłem się wśród dymiących kolumn ognia – tych niewielu prześwitów w rozwieszonym wokół gobelinie, którymi przedostawało się słońce.

Starałem się iść tak, by cały czas widzieć jezioro, a właściwie błyski odbitego od powierzchni wody światła, dzięki czemu mogłem uniknąć błądzenia lub gorzej – zanurzenia się w prastary las i utonięcia w nim.

Spędziłem nad jeziorem jakieś trzy godziny, dopóki nie ściemniło się na tyle, że musiałem się poddać.

Zawróciłem i położyłem się spać w tej samej chacie, w której nocowałem ostatnim razem.

Rano znowu poszedłem do lasu.

Tym razem szedłem z chaty Wrena w głąb lasu po linii prostej.

Spędziłem tam całe przedpołudnie.

W końcu spocony i sfrustrowany usiadłem na jakimś pniu, przyglądając się cętkowanym wzorom na liściach. Białe smugi słonecznego światła przedzierały się między gałęziami i rozpryskiwały na ziemi.

Czułem się, jakbym patrzył na abstrakcyjne malowidło Jacksona Pollocka, próbując rozszyfrować jego sens.

Przypadkowy porządek rzeczy.

Patrzyłem zwłaszcza na jeden wzór, z którego tworzyłem własne obrazy.

Ale nie mogłem zrozumieć, skąd się tam wziął.

Kiedy obejrzałem liściaste sklepienie, nie znalazłem w nim prześwitów.

Nie przepuszczało ani promyka światła.

Usłyszałem brzęczenie owadów. Poczułem jakiś zapach.

Niewyraźny, piżmowy, mdły.

Kiedyś musiał być naprawdę wstrętny, teraz ledwo można go było wyczuć.

Zobaczyłem rozrzucone tu i ówdzie grudki wilgotnej czarnej ziemi. Dostrzegłem rój owadów – gzów, komarów i chrabąszczy.

„Wjedź teraz do lasu, a nie znajdą cię do przyszłego roku”.

Musiałem odgarnąć grube pnącze, żeby się tam dostać.

Blisko.

Na ziemi, niczym ciśnięte w kąt zmięte przebranie na Halloween, widniał biały wzór.

Wszyscy znają to przebranie.

Szkielet.

Opędzałem się od much i patrzyłem.

Na białe smugi światła, którego nie było. Kości. Trupiobiałe.

Przegryzione na pół, tak żeby zwierzę, które je wykopało, mogło dostać się do szpiku.

Oczywiście nie byłem ekspertem, nie potrafiłem odróżnić kości jelenia od kości człowieka, ale nie musiałem.

Jelenie nie noszą spodni.

Jasnobrązowych drelichów z logo Gapa na guziku.

ROZDZIAŁ 53

Odebrała telefon po drugim dzwonku, a potem, o dziwo, nie rozłączyła się.

Może dlatego, że zapytałem ją, czy po rozwodzie zamierza wrócić do panieńskiego nazwiska.

Do nazwiska Steiner.

Umilkła. Było to szczególne, wymuszone milczenie, które mówi więcej niż słowa. Zgodziła się spotkać ze mną na rogu Dziewiątej i Lincolna.

Podczas naszego pierwszego spotkania wspomniała o swoim ojcu.

„Mój tato był mechanikiem”, powiedziała, gdy podziękowałem jej za naprawienie przewodu od cewki paliwowej. „Właściwie mieszkał pod maską”.

Podobnie jak ktoś inny, o kim ostatnio słyszałem.

„W więzieniu skończył kurs dla mechaników samochodowych i tym się zajął po wyjściu na wolność… Cudowne dziecko, inżynier, naprawiał samochody, żeby zarobić na chleb”.

To nie wszystko.

Kiedy po raz drugi jedliśmy razem kolację, wspomniała, że znała Wrena.

„Tak się właśnie poznaliśmy. W domu opieki… Myślę, że pojechał tam w poszukiwaniu kogoś, kto byłby trochę bardziej wylewny w rozmowie o tym zdarzeniu niż większość mieszkańców Littleton”.

A co tam robiła Anna?

„Mój tato. Ma alzheimera”, powiedziała.

A kiedy zapytałem Wrena – właściwie nie jego, tylko kogoś, kto rozmawiał wtedy ze mną przez telefon – czy Lloyd Steiner żyje, odpowiedział: „Ledwo”.

„Próbowałeś z nim porozmawiać?”

„Powiedzmy, że on nie rozmawia”.

To było możliwe.

A może nawet prawdopodobne.

„Więc twoim zdaniem Lloyd Steiner poszedł do więzienia, żeby uspokoić opinię publiczną, a oni przez cały czas pilnowali, żeby trzymał gębę na kłódkę?”

Może trzymał gębę na kłódkę, ale nie przez cały czas.

Zadzwoniłem do domu opieki. Przedstawiłem się jako zatroskany krewny i zapytałem dyżurnego o sympatycznym głosie, jak się czuje pan Steiner.

– Bez zmian. Niestety, musimy go karmić na siłę.

„To coś, co się robi, kiedy się kogoś kocha, prawda? To mój tato. Zrobiłabym dla niego wszystko”.