– Nie.
Próbowałem się zastanowić. Mój mózg nie działał już tak, jak kiedyś. Leki go przytępiły, poluzowały przewody.
Benjy prysnął. A oni wiedzieli, że przyjedzie do Littleton. Przestraszyli się. Spotkał się z mamą, zadzwonił do pieprzonego szeryfa. Z kim jeszcze rozmawiał?
Pokręciła głową.
– Daj spokój, każdy głupek by się zorientował. Każdy z wyjątkiem mnie. Anna Graham. Anagram. Otworzyli dla ciebie to konto na AOL. Naprawdę nie wiesz dlaczego?
– Nie. Naprawdę nie wiem. Dlaczego chcieli, żeby moje nazwisko było anagramem?
– Ponieważ pewien lekarz przekazywał mi anagramy w artykule sprzed dwóch lat. W aferze, którą zmyśliłem. Mój zapas kreatywności powoli się wyczerpywał, więc zacząłem czerpać z konwencji thrillera.
Pokręciła głową.
– Nic z tego nie rozumiem.
– To jest nas już dwoje. Ale ja chyba zaczynam rozumieć. Naprawdę. Poluzowałaś mi przewód od cewki zapłonowej.
I naprawiłaś go. Poszłaś ze mną na dwie randki. I nie wiedziałaś, kim jestem? Tom Valle i jego paskudna przeszłość.
– Nie.
– Życie jest pełne niespodzianek. Czy kiedykolwiek, poza facetem bez twarzy, spotkałaś któregoś z nich?
– Nie, nie spotkałam. A ten facet znalazł mnie trzy lata temu. W Santa Monica. Zadzwonił do drzwi i powiedział, że musi ze mną porozmawiać o moim ojcu. Dobrze, powiedziałam, zrobiłam mu kawy. To było, zanim zaczął grozić, że zrobi krzywdę mojemu dziecku. I mojej mamie. Spokojnie, jakby rozmawiał o pogodzie. Kiedy się otrząsnęłam, kazałam mu iść do diabła. Zamierzałam pójść na policję, powiadomić FBI. Podał mi słuchawkę. „Pamiętaj, żeby dobrze przeliterować moje nazwisko”, powiedział. Rozumiesz, wyraził się jasno, to było jak nieoficjalnie przekazana oficjalna informacja. Że mam przesrane. Nie miałam wyboru. Nie wiedziałam o Wrenie. Naprawdę, nie wiedziałam.
To było dziwne – ktoś błagał mnie, żebym mu uwierzył. Cóż za ironia losu.
– Wierzę ci – powtórzyłem. – Poinstruowali cię, co masz mi powiedzieć? Podsuwali ci kwestie? Nie przypadkiem wspomniałaś, że mieszkasz na Piątej Ulicy, w bok od promenady, prawda?
– Nie. Dlaczego to było takie ważne?
– Mieli nadzieję, że wybiorę się tam na spacer. Że będę cię szukał. – Poczułem, że się czerwienię jak skrępowany trzynastolatek, który grając w butelkę, trafił na kogoś, kto wcale nie chciał być wylosowany. W każdym razie nie przez niego. – A ja cię szukałem, kretyn. Byłaś ostatnio w teatrze? Może widziałaś tę śmieszną, podszytą seksem komedyjkę, której akcja rozgrywa się na molo w Santa Monica?
– Nie. Dlaczego?
– Zapomnij o tym. Nieważne.
Tłum trochę się przerzedził. Wiał delikatny wiatr, który unosił płatki mimozy z ustawionych na chodniku donic i rozwiewał piękne, gęste włosy Anny.
Mogłoby być tak miło. Gdybym naprawdę jej się spodobał. Gdyby nie kazano jej uśmiechać się do mnie w świetlicy domu opieki. Gdyby wysłuchała mojej żałosnej historii i powiedziała: rozumiem, wybaczam ci, i tak cię pokocham.
Teraz spojrzała na mnie wielkimi brązowymi oczami.
– Wciąż tego nie rozumiem – powiedziała. – Dlaczego chcieli, żebym cokolwiek ci powiedziała?
ROZDZIAŁ 54
Nadal miałem klucz do redakcji „Littleton Journal”.
Pojechałem do miasteczka w środku nocy.
Zaparkowałem przed wejściem i siedziałem w samochodzie, dopóki nie upewniłem się, że w pobliżu nikogo nie ma. Że żadna młodzież nie żłopie piwa z puszek w papierowych torebkach ani żaden pan Yang nie pichci kaczki po pekińsku dla jutrzejszej klienteli.
Wszedłem do środka i skierowałem się w głąb redakcji.
Tam składano gazetę. Teraz oczywiście cały proces był skomputeryzowany. Każda strona powstawała osobno, a potem trafiała na maszyny przy Yarrow Street, gdzie drukowano całość.
Starsze wydania wciąż przechowywano na mikrofilmach, ale wszystko, co miało mniej niż dziesięć lat, było archiwizowane komputerowo.
Kiedy numer został uznany za zamknięty – przez Hincha oczywiście – trzeba było zapisać go jako osobny plik z odpowiednią datą. To również była moja robota – w „Littleton Journal” byliśmy wielozadaniowi.
Zalogowałem się i cofnąłem o trzy lata. Do numeru z artykułem o Eddiem Bronsonie. Ostatniego, nad którym pracował Wren, zanim zniknął.
Nie po to, żeby znowu przeczytać ten tekst, znałem go prawie na pamięć.
Szukałem czegoś innego.
Kiedy znalazłem, wiedziałem, że to jest to.
Przeskakiwałem z jednego numeru do drugiego i z powrotem – przewijałem archiwum i klikałem, przewijałem i klikałem.
Przejrzałem teksty. Kim jest Eddie Bronson? Recenzja nowej płyty, cztery gwiazdki. Prognoza pogody – gorąco i sucho, potem gorąco i sucho, a potem nadal gorąco i sucho. Promocja w Diary Queen: dwie porcje lodów w cenie jednej.
Może zadziałała podświadomość. Czasem czegoś się nie widzi, ale zauważa to mózg. I archiwizuje do wykorzystania w przyszłości.
Te małe cyferki w prawym górnym rogu pierwszej strony.
Komputer umieszcza je tam automatycznie. Widnieją na każdym wydaniu od założenia gazety. Odmierzają czas; mówią, że może nie jesteśmy sędziwą gazetą, ale z historią.
Mamy korzenie. Swoją przeszłość.
Wydanie z artykułem Kim jest Eddie Bronson? miało numer 7512.
Przeszedłem do następnego.
A potem dla pewności jeszcze raz się cofnąłem.
W porządku, powiedziałem na głos.
Mam.
Wróciłem do swojego domu w Littleton.
Wszedłem tylnymi drzwiami, tak na wszelki wypadek.
Ktoś był tam przede mną.
Jak w chacie nad jeziorem. Bałagan to bałagan. Każdy wygląda tak samo.
Poszedłem na górę i spędziłem dobre dwadzieścia minut pod prysznicem, próbując zmyć z siebie odurzający smród
niewoli i rozjaśnić umysł. Zastanawiałem się, czy szaleństwo jest zaraźliwe. Zauważyłem, że drżą mi ręce, że palce same się zaciskają, jakby chciały coś złapać.
Kiedy wszedłem nago do sypialni i otworzyłem szufladę z bielizną, powiedziałem: jest i spluwa.
Głośno, jakbym rzucał luźną uwagę do innej osoby znajdującej się w pokoju.
Grzecznie odłożył broń na miejsce.
Rewolwer, z którego strzelał do Nate'a Skate'a i pana Patjy'ego.
To nie pistolety zabijają ludzi, tylko inni ludzie.
Założyłem jakąś bluzę i wsadziłem broń za pasek do spodni gestem prawdziwego gangstera.
Spieszyłem się.
Jeżeli podrzucili broń, to dlatego że chcieli, by ktoś ją znalazł. A najlepiej, żeby znalazł mnie z bronią w ręku.
Na przykład w chwili, gdy wstrzymując oddech, zaświeciłem światło w piwnicy: pistolet trzymałem przed sobą, bo widziałem w telewizji, że tak robią policjanci. Dopiero gdy przeprowadziłem rozpoznanie terenu, wetknąłem go z powrotem za pasek.
Nikogo nie było.
Usiadłem na najniższym stopniu i desperacko próbowałem się skupić jak klasowy głupek, który tym razem naprawdę nie chce oblać. Starałem się zrobić użytek z resztek inteligencji, jakie mi jeszcze zostały. Znowu siedziałem w Acropolis Diner. Prawie skończyłem. Pora zapłacić i wyjść.
Gonisz, powiedział do mnie. Gonisz… gonisz… gonisz…
Tak, wiem.
A teraz nagle zrozumiałem dlaczego.
– Hej, człowieku, gdzie ty, kurwa, byłeś? To były pierwsze słowa, które usłyszałem z ust Setha, gdy zadzwoniłem do niego z piwnicznych schodów.
Zachowywał się, jakby czuł się pokrzywdzony, ponieważ wyjechałem, nic mu nie mówiąc. Ludzie pytali o jego udział w ostatnich wydarzeniach. Strzelanina. Zaginiona broń. I moja wątpliwa reputacja brutalnie wydobyta na światło dzienne. A dni w Littleton bywały długie, gorące i bezlitosne.