Выбрать главу

Usiadła i odwinęła z ramienia chustę Melissy. Materiał zrobił się sztywny od zakrzepłej krwi i chcąc go oderwać, musiała namoczyć warstwę bezpośrednio przylegającą do skóry. Strup okazał się jednak twardy i rana już nie krwawiła, ale nie była przecież czysta. W bliźnie pozostanie wiele kurzu i brudu, jeśli Wężyca szybko czegoś nie zrobi. Z drugiej strony nie groziło jej zakażenie, a Wężyca nie miała czasu do stracenia. Oderwała z chusty kilka wąskich pasków materiału i zawiązała ją w prowizoryczną torbę. Niemal w zasięgu jej ręki spoczywały ospale cztery duże węże snu. Chwyciła je, wrzuciła do torby i rozejrzała się za kolejnymi. Te, które już miała, były oczywiście dojrzałe, a niektóre z nich mogły mieć w sobie zapłodnione jaja. Złapała jeszcze trzy węże, ale reszta zwierzątek Północnego gdzieś zniknęła. Ostrożnie stąpała po kamieniach, szukając gadzich legowisk, nic jednak nie znajdując.

Zaczęła się zastanawiać, czy scena kopulacji nie była tylko wytworem jej wyobraźni. Wyglądała tak bardzo prawdziwie…

Tak czy inaczej, w rozpadlinie znajdowało się wcześniej znacznie więcej węży niż teraz. Albo więc schowały się w swoich norach, albo Północny zabrał je ze sobą.

Kątem oka dostrzegła ruch jakiegoś zielonego stworzenia. Sięgnęła po węża, a ten natychmiast ją zaatakował. Cofnęła rękę, ciesząc się, że nawet po tych wszystkich przeżyciach odruchy pozwalają jej uniknąć zębów gada. Nie obawiała się ukąszenia jednego węża snu, gdyż jej odporność na jad musiała być teraz niezwykle wysoka. Każde kolejne ugryzienie musiałoby wsączyć w nią coraz więcej jadu, by wywrzeć na Wężycę jakikolwiek wpływ. Nie miała jednakże ochoty sprawdzać tego w tej chwili.

Złapała jeszcze jednego dużego węża i włożyła go do swojej torby, zawiązała ją paskiem oderwanego materiału i przyczepiła sobie do pasa.

Widziała tylko jedną drogę ucieczki. Na pewno istniał inny sposób, ale Wężyca wątpiła, czy wystarczy jej czasu na usypanie stosu okruchów skalnych i wspięcie się po nich do wyjścia z jamy. Wróciła do wąskiego krańca rozpadliny, tam, gdzie ściany prawie się zbiegały, tam, gdzie wcześniej trzymała Melissę…

Coś połaskotało ją w bosą stopę. Spojrzała na dół i zobaczyła dopiero co wyklutego wężyka. Zanim zdążył jej umknąć, podniosła go z ziemi bardzo łagodnie, starając się go nie wystraszyć. Rogowa tkanka na dzióbku już odpadła, a znajdujące się pod nią łuski miały bladoróżowe zabarwienie. Niedługo zrobią się fioletowe. Maleńki wąż smakował powietrze swoim trójdzielnym językiem, dotknął nosem dłoni uzdrowicielki i opłynął wokół jej kciuka. Wsunęła go do kieszeni na piersi podartej koszuli, gdzie przez pojedynczą warstwę tkaniny wyczuwała jego ruchy.

Oparła się ramionami o skalną ścianę. Ból w ranie jeszcze nie wrócił, lecz Wężyca nie wiedziała, ile wysiłku zdoła wytrzymać. Ponownie nastawiła się na ignorowanie bólu, ale wyczerpanie i głód utrudniały jej koncentrację. Oparła prawą stopę o przeciwległą ścianę i odepchnęła się w górę. Ostrożnie umieściła na skale drugą stopę i zawisła między dwiema pionowymi płaszczyznami. Zapierając się teraz obiema nogami, przesunęła tors w górę ściany, po czym postawiła stopy nieco wyżej i znowu się odepchnęła.

Spod jej stopy wykruszył się niewielki kamyk i Wężyca nieco się obsunęła. Przechylona na jeden bok, wsparła się o skałę, która otarła jej skórę na łokciach i plecach. Upadła na ziemię. Usiłując złapać oddech, próbowała się podnieść, ale w końcu zrezygnowała i leżała nieruchomo na plecach. Kręciło jej się w głowie. Kiedy wirowanie ustało, wciągnęła głęboko powietrze do płuc i odepchnęła się rękami, żeby znowu stanąć na nogach. Jej chore kolano drżało z wysiłku.

Przynajmniej nie upadła na węże. Włożyła dłoń do kieszeni i poczuła lekki ruch maleńkiego węża snu.

Zacisnęła zęby i oparła się o ścianę. Ponownie odepchnęła się w górę, tym razem znacznie ostrożniej, starając się wybadać kruchą powierzchnię, zanim postawi na niej stopę. Skała ocierała jej plecy, a ręce zrobiły się śliskie od potu. Posuwała się jednak dalej. Wyobrażała sobie, jak wygląda przez krawędź swojego więzienia, a potem widzi normalną ziemię i horyzont.

Usłyszała jakiś’ dźwięk i zamarła.

„To nic — pomyślała. — Kamień uderzył o kamień. Skały wulkaniczne zawsze tak brzęczą, gdy zderzają się ze sobą”.

Mięśnie prawego uda drżały od napięcia. Oczy przysłaniał piekący pot.

Znowu coś usłyszała. Nie był to odgłos kamieni, lecz ludzkie głosy. Jeden z nich należał do Północnego.

Wężyca niemalże rozpłakała się z rozczarowania i zaczęła zsuwać się z powrotem na dno jamy. Powrót okazał się jednak równie trudny jak wspinaczka i dopiero po dłuższej chwili udało jej się zeskoczyć na skalną podłogę. Miała poobcierane ręce, stopy i plecy. W zamkniętej przestrzeni każdy dźwięk rozbrzmiewał tak głośno, że Północny z pewnością ją usłyszał. Kiedy po ścianie stoczył się jakiś kamyk, Wężyca rzuciła się na ziemię, przyciskając do siebie torbę z wężami. Znieruchomiała, z całej siły powstrzymując drżenie ciała. Zmusiła się do powolnego oddychania, tak że sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie. Prawie zupełnie zamknęła oczy, ale zdołała dostrzec padający na nią cień.

— Uzdrowicielko!

Wężyca nie poruszyła się.

— Uzdrowicielko, obudź się!

Usłyszała odgłosy butów ocierających się o kamienie. Spadł na nią grad skalnych odłamków.

— Ona ciągle śpi, Północny — powiedział szaleniec. — Jak wszyscy oprócz ciebie i mnie. Chodźmy spać, Północny. Proszę cię, pozwól mi spać.

— Zamknij się. Nie ma już jadu. Węże są wyczerpane.

— Mogą jeszcze raz mnie ukąsić. Albo pozwól mi zejść i sam się o to postaram. Piękny, duży wąż. Wtedy sprawdzę, czy ona rzeczywiście śpi.

— A co mnie to obchodzi, czy ona naprawdę śpi?

— Nie możesz jej ufać, Północny. Ona jest cwana. Oszukała mnie, żebym ją tutaj przyprowadził…

Głos szaleńca ucichł wraz z krokami obu mężczyzn. Wężyca odniosła wrażenie, że Północny nie odpowiedział na ostatnie pytanie. Kiedy odeszli, Wężyca poruszyła się nieznacznie, chcąc włożyć dłoń do kieszeni koszuli. Wężyk jakimś cudem ani trochę nie ucierpiał i poruszał się wolno i spokojnie pod jej palcami. Zaczęła wierzyć, że jeśli uda jej się wydostać cało z tej rozpadliny, zwierzątko również przeżyje. Albo odwrotnie. Jej ręka drżała; cofnęła ją, żeby nie wystraszyć węża. Odwróciła się wolno na plecy i popatrzyła na niebo. Wlot do szczeliny wydawał się jej bardzo daleki, jakby wraz z próbą ucieczki ściana stawała się coraz wyższa. Na włosy uzdrowicielki wytoczyła się gorąca łza.

Zerwała się nagle i usiadła. Stanięcie na nogach sprawiło jej nieco więcej kłopotu, ale podniosła się w końcu i wlepiła wzrok w ścianę. Podrapane miejsca na plecach znowu ocierały się o skałę, a rana w barku prawie się otworzyła. Nie unosząc wzroku, Wężyca oparła jedną stopę o ścianę, zaparła się, dołączyła drugą nogę i znowu zaczęła swoją wspinaczkę.

W pewnym momencie poczuła, że koszula rwie się na plecach. Przywiązana do pasa chustka z wężami uniosła się z ziemi, ocierając się o ścianę. Zaczęła się huśtać, jej ciężar utrudniał uzdrowicielce utrzymanie równowagi. Wężyca zatrzymała się, zawieszona jak most wiodący znikąd donikąd i odczekała, aż dyndająca niczym wahadło torba przestanie się chybotać. Napięcie w mięśniach nogi wzrosło do tego stopnia, że ledwie czuła nacisk przeciwległej skały. Nie miała pojęcia, jak daleko jest jeszcze do krawędzi rozpadliny, i wcale nie chciała tego sprawdzać.