Выбрать главу

Czując w ustach smak chłodnej i słonawej krwi zwierzęcia, Wężyca namacała pasek swojego małego koszyka i przewiesiła go sobie przez ramię. Stwierdziła, że może znaleźć Melissę tylko na ścieżce wiodącej w dół wzgórza i prowadzącej do pęknięcia w kopule.

Splątane drzewa rzucały teraz głębsze, ciemniejsze cienie niż wtedy, gdy Wężyca po raz pierwszy je mijała, a tunel pod nimi zrobił się węższy i niższy. Czując dreszcze na plecach, uzdrowicielka szła najszybciej, jak tylko mogła. W otaczającym ją lesie mogły mieszkać wszelkiego rodzaju stworzenia — od węży snu aż po cichutkie drapieżniki. Melissa była zupełnie bezbronna; nie miała przy sobie noża.

Kiedy Wężyca zaczęła już myśleć, że wybrała złą drogę, dotarła do półki skalnej, na której szaleniec zdradził ją swoim okrzykiem. Znajdowała się teraz daleko od obozu Północnego i zastanawiała się, jak Melissa mogłaby zajść aż tutaj.

„Może uciekła i gdzieś się ukryła — pomyślała Wężyca. — Może ciągle jest w pobliżu obozu Północnego i śpi, śni… i umiera”.

Poszła jeszcze kilka kroków dalej, zawahała się, podjęła decyzję i ruszyła do przodu.

Melissa leżała nieprzytomna za kolejnym zakrętem, rozciągnięta na ścieżce, z palcami wczepionymi w ziemię. Wężyca podbiegła do niej, potknęła się i upadła na kolana przy swojej córce.

Łagodnym ruchem odwróciła dziewczynkę. Melissa nie poruszała się; była zupełnie bezwładna i bardzo zimna. Uzdrowicielka próbowała zbadać jej puls, i raz miała wrażenie, że coś wyczuwa, potem znowu nie czuła nic. Melissa znajdowała się w stanie głębokiego szoku i Wężyca nie mogła jej pomóc.

„Melisso, moja córko — pomyślała. — Próbowałaś dotrzymać słowa i prawie ci się udało. Ja też składałam ci obietnice i prawie wszystkie z nich złamałam. Daj mi, proszę, jeszcze jedną szansę”.

Niemal kaleką już prawą ręką podniosła niezgrabnie drobne ciało Melissy i oparła je o lewe ramię. Stanęła chwiejnie na nogach, prawie tracąc równowagę. Gdyby teraz upadła, chyba już by się nie podniosła. Przed nią ciągnęła się ścieżka, lecz jak długa — tego Wężyca nie wiedziała.

13

Wężyca brnęła przez pole płaskich liści. Potknęła się, przechodząc przez szczelinę wypełnioną niebiesko-zielonymi pełzakami, i prawie upadła na tę śliską od deszczu powierzchnię. Melissa nie poruszyła się ani razu. Wężyca szła dalej, bała się bowiem nawet na chwilę położyć ją na tych dziwnych roślinach.

„Tutaj nic nie mogę dla niej zrobić” — pomyślała i skupiła się na wędrówce w dół zbocza.

Melissa sprawiała wrażenie przerażająco zimnej, ale Wężyca nie mogła ufać sygnałom swoich zmysłów. Była tak wyczerpana, że nie czuła już prawie nic. Przedzierała się do przodu niczym jakaś maszyna, która obserwuje własne ciało z odległego punktu obserwacyjnego. Wiedziała, że zdoła zejść ze wzgórza, lecz miała ochotę krzyczeć ze wściekłości, ponieważ jej organizm poruszał się zbyt wolno, krok za krokiem, i nie zgadzał się na przyspieszenie.

Widziane z góry urwisko wyglądało na jeszcze bardziej strome niż wtedy, gdy Wężyca się po nim wspinała. Kiedy do niego dotarła, nie mogła sobie nawet przypomnieć, jak w ogóle udało jej się tam wejść. Leżące niżej las i łąka dodały jej jednak otuchy.

Usiadła i przesunęła się po krawędzi urwiska. Z początku ześlizgiwała się powoli, hamując bosymi, obolałymi stopami. Kiedy przejechała po jakimś kamieniu, podskoczył również zsuwający się za nią koszyk. Zbliżając się do podnóża stoku, nabrała prędkości, ciało Melissy przechyliło się na jedną stronę i Wężyca przewróciła się na bok. Zrobiła wszystko, żeby nie zacząć się staczać bezwładnie w dół, płacąc za to zdartą skórą na plecach i łokciach. Zatrzymała się w końcu u stóp urwiska w towarzystwie lawiny kamieni. Przez chwilę leżała nieruchomo, przyciskając do siebie Melissę. Poobijany kosz wylądował przy jej ramieniu. Transportowane w nim węże snu wiły się niespokojnie, lecz nie znajdowały żadnego otworu, przez który mogłyby wypełznąć na wolność. Wężyca przesunęła dłonią po kieszeni nad piersią i poczuła, jak malutki wężyk porusza się pod jej palcami.

„Jeszcze trochę — pomyślała. — Już prawie widać łąkę. Gdybym leżała tu bardzo cicho, usłyszałabym jedzącego trawę Wiewióra…”

— Wiewiór!

Odczekała chwilę i zagwizdała. Zawołała ponownie i miała wrażenie, że słyszy jego rżenie. Zazwyczaj chodził za nią, jeśli znajdował się w pobliżu, ale na gwizd i dźwięk swojego imienia reagował tylko wtedy, gdy był w odpowiednim nastroju. A teraz chyba tak nie było.

Uzdrowicielka westchnęła, przekręciła się na bok i spróbowała uklęknąć. Przed nią leżała blada i zimna Melissa, której ramiona i nogi pokryte były strużkami zaschniętej krwi. Wężyca podniosła córkę i zbierając w sobie resztę sił, stanęła na nogach. Pasek łączący ją z koszem zsunął się z ramienia i zatrzymał się na łokciu. Zrobiła krok do przodu. Koszyk obijał się o nogę, a kolana drżały. Zrobiła kolejny krok i znowu opadły ją obawy o życie Melissy.

Wchodząc na łąkę, ponownie zawołała swojego kucyka. Usłyszała tętent kopyt, ale nie widać było ani Wiewióra, ani Strzały. Zobaczyła tylko konia, na którym wcześniej jechał szaleniec. Zwierzę leżało w trawie, opierając pysk o ziemię.

Wykonany z wełny wołów piżmowych strój chronił Arevina zarówno przed deszczem, jak przed upałem, wiatrem i piaskiem pustyni. Powietrze tego dnia było świeże po niedawnym deszczu i, ocierając się o niskie gałęzie, jeździec mókł od setek zgromadzonych na liściach kropel. Jak dotąd nie napotkał po drodze uzdrowicielki, choć jechał jedynym traktem w tej okolicy.

Jego koń podniósł łeb i głośno zarżał. Odpowiedź dobiegła zza gęstych drzew. Arevin usłyszał dudnienie kopyt na twardej, mokrej ziemi i na zakręcie pojawiła się siwa klacz i prążkowany kucyk. Wiewiór zwolnił tempo i podskakując wesoło, zbliżył się do młodzieńca z szyją wygiętą w łuk. Siwa klacz przetruchtała tuż obok, zawróciła, pogalopowała chwilę z radości i znowu się zatrzymała. Wszystkie trzy wierzchowce dmuchały sobie w nos na przywitanie, Arevin zaś drapał Wiewióra za uchem. Oba należące do Wężycy konie były w znakomitej kondycji. Siwa klacz i tygrysi kucyk nie biegałyby tak swobodnie, gdyby uzdrowicielkę ktoś zaatakował. Były przecież zbyt cenne. Nawet gdyby uciekły podczas napaści, byłyby pewnie osiodłane. Wężyca musiała być bezpieczna.

Arevin chciał głośno wykrzyknąć jej imię, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Po wszystkim, co się do tej pory zdarzyło, wolał zachować ostrożność. Kilka kolejnych minut oczekiwania z pewnością go nie zabije.

Popatrzył na zbocze, które przechodziło najpierw w skalne urwisko, a potem w górskie szczyty. Objął wzrokiem karłowatą roślinność, mech i… kopułę.

Kiedy zorientował się, co właśnie widzi, nie mógł zrozumieć, dlaczego wcześniej jej nie zauważył. Po raz pierwszy w życiu spotkał się z kopułą, która nosiła jakieś ślady zniszczenia. To dlatego z początku jej nie dostrzegł. Ale była to przecież jedna ze starożytnych kopuł, i to największa z tych, które widział i o których słyszał. To tam musiała być Wężyca. Nic innego nie miało sensu.

Popędził swojego wierzchowca, jadąc po błotnistych śladach dwóch pozostałych koni. Wydawało mu się, że coś usłyszał i natychmiast zatrzymał konia. To nie było złudzenie, gdyż konie również nasłuchiwały, strzygąc uszami. Znowu usłyszał wołanie i chciał wykrzyknąć coś w odpowiedzi, ale słowa uwięzły mu w gardle. Gwałtownie ścisnął nogami konia, który od razu zerwał się do galopu i popędził w stronę głosu uzdrowicielki. W stronę Wężycy.