Wybrzeża powstrzymują morza wysokimi murami podmywanymi stale przez pływy. Jednakże gdzieniegdzie na Ziemi graniczą z morzem rozległe obszary nizinne — tu przypływ odbywa codziennie kilkukilometrową drogę w głąb lądu: to Holandia, północne obszary Niemiec, kilka innych plaż i słonych moczarów oraz północno-zachodnia część Afryki.
Ale istnieje również wiele płaskich brzegów wznoszących się zaledwie kilka czy kilkanaście metrów nad oceanem. Tam wzmożone przez Wędrowca pływy wdzierały się od piętnastu do osiemdziesięciu — i więcej — kilometrów w głąb lądu. Ogromne masy wodne zmieszane z piaskiem i glebą zalewały wąskie doliny i pędziły, porywając i unosząc wszystko, co stało na ich drodze, tocząc z hukiem kamienie i głazy. W innych natomiast miejscach woda wdzierała się cicho jak śmierć.
Tam, gdzie przypływ był gwałtowny, a brzegi niemal pionowe, choć niezbyt wysokie — na przykład nad Zatoką Fundy i Kanałem Bristolskim, przy ujściu Sekwany i Tamizy — fale wzbijały się fontanną w górę i spadały na ląd.
Cofająca się woda strącała w oceaniczne głębiny piasek z niskich szelfów kontynentalnych. Z wody wyłaniały się głęboko osadzone rafy i wyspy, inne rafy i wyspy woda zatapiała. Z płytkich mórz i zatok, na przykład z Zatoki Perskiej, woda odpływała dwa razy dziennie. W cieśninach fale żłobiły głębsze koryta. Woda morska zalewała płytkie przesmyki, zatruwała solą tereny bogate w żyzną glebę, zmywała owce i bydło z pastwisk, równała z ziemią domy i miasta, zatapiała wielkie porty.
Mimo zaskoczenia i widma katastrofy, ludzie biorący udział w akcji ratowniczej, ryzykując życie, dokonywali cudów, przy których blednie sławetna ewakuacja w Dunkierce. Straż przybrzeżna i Czerwony Krzyż, których zadaniem jest niesienie pomocy, rozwijały wspaniałą działalność; przygotowania na wypadek wojny atomowej lub innej klęski sowicie się opłaciły.
Jednakże zginęły miliony ludzi.
Niektórzy wiedzieli, że należy uciekać, ponieważ sytuacja staje się coraz groźniejsza, i uciekli. Inni, nawet na terenach najbardziej zagrożonych, pozostali na miejscu.
Dai Davies kroczył z nieposkromioną energią, a zarazem ze skupieniem pijaka u szczytu upojenia alkoholem, przez rzednącą mgłę po zaśmieconym, piaszczystym korycie rzeki Severn, tuż przy jej ujściu. Dwa razy pośliznął się i upadł, brudząc sobie ręce i ubranie, ale natychmiast się podnosił i nie tracąc chwili ruszał dalej. Od czasu do czasu oglądał się na pozostawione przez siebie ślady i widząc, że idzie krzywo, wyrównywa! kierunek marszu. Również od czasu do czasu, nie zwalniając kroku, pociągał łyk z piersiówki.
Wybrzeże Sornerset dawno już znikło mu z oczu, jedynie w górze rzeki koło Avonmouth przez resztki mgły widział majaczące w oddali przetwórnie rybne. Dawno już ucichły nieszczere okrzyki i obojętne przestrogi („Wracaj, ty durny Walijczyku, bo się utopisz!”) mężczyzn, których spotkał rano w piwiarni.
Co pewien czas Dai śpiewał: „Idę do Walii, mijają mile, a odpływ przybiera na sile”, chwilami urozmaicał piosenkę przekleństwami typu: „Parszywi somersetczycy, ja im pokażę!” albo „Ścierwo jankesi, Księżyc chcą nam ukraść!” i fragmentami swojej nie dokończonej piosenki „Żegnaj Mono”: „Zziębnięta Mono w meteorze-skiffie… Pełna dziewiczo-blasku, choć stara jak Fomalhaut… Zanurza białe palce w moich stawach… Kołysze moje wody w przód i w tył…”
W oddali rozległ się przytłumiony ryk. Helikopter jak duch poleciał w dół rzeki, ryk jednak nie ustał. Dai szedł teraz przez wyjątkowo mulistą pochyłość: buty co rusz zapadały mu się w piasku aż po kostki i za każdym razem musiał uwalniać nogę mocnym szarpnięciem. Pomyślał, że jest nad kanałem Severn i idzie po piaszczystym dnie rozlewiska Welsh Grounds.
Ryk przybrał na sile; wędrówka stała się łatwiejsza, gdyż piaszczyste dno znów zaczęło opadać; ostatnia zasłona mgły znikła i drogę zatarasowała nagle wartka, mętna rzeka, ponad stumetrowej szerokości. Jej pokryte pianą grzywacze wgryzały się chciwie w piaszczyste brzegi po obu stronach koryta.
Dai oniemiał. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że przy najmniejszym nawet przypływie Severn znów stanie się rzeką. Uświadomił sobie, że nie przebył jeszcze nawet jednej czwartej kanału.
W górze rzeki, tam gdzie Avon wpada do większej rzeki, dostrzegł — tak, bez wątpienia! — groźne, rozhukane, białe fale.
Daleko w dole rzeki dojrzał pochyłą rufę parowca, który osiadł no mieliźnie. Nad nim unosił się helikopter. Dał się słyszeć daleki odgłos syreny.
Dai odskoczył w tył, kiedy zwał ziemi z brzegu spadł przed nim. Mimo to dzielnie zdjął płaszcz — czekała go przecież przeprawa przez wodę — i wyjął z niego butelkę. Czarna, obłamana belka z przybitymi do niej listwami, podobna do wielkiego scyzoryka z otwartymi ostrzami, popłynęła z pluskiem w dół rzeki. Dai przyłożył butelkę do ust. Była pusta.
Przeszył go dreszcz. Poczuł, że jest bezradny jak mrówka, choć ambicje ma iście napoleońskie. Ogarnął go strach.
Obejrzał się. Ślady butów na piasku były teraz niewyraźnymi wgnieceniami. Piasek połyskiwał od wody, której przed kilkoma minutami jeszcze nie było. Zaczął się przypływ.
Dai odrzucił butelkę i pobiegł czym prędzej po śladach, dopóki jeszcze były widoczne. Nogi zapadały mu się głębiej, niż kiedy szedł w,tę stronę.
Jake Lesher kilkakrotnie nacisnął kciukiem przełącznik, choć wiedział już, że w budynku nie ma prądu. Stał w ciemnym salonie i patrzył na windę. Podczas ostatniego wstrząsu winda obsunęła się o około piętnaście centymetrów i przekrzywiła na bok. Padający na nią cień sprawiał, że aluminiowe ściany wyglądały jak pomarszczone. Chłopcu zdawało się, że widzi wydobywające się z niej czarne nici dymu — wrócił więc w półmrok tarasu.
— Jest coraz więcej dymu, a nawet widać płomienie! — zawołała do niego Sally, wychylając się przez balustradę. — Płomienie pną się w górę i ludzie obserwują je z okien (naprzeciwko, ale poziom wody wzrasta chyba jeszcze prędzej. Istny wyścig. Ramy, Jake, zupełnie jak powódź biblijna, o mieszkanie Hugona to nasza arka Noego. Na tym pomyśle osnujemy naszą sztukę. Pożar też tam będzie.
Jake chwycił dziewczynę za ramię i potrząsnął nią.
— Ty idiotko, to nie są żarty! My się tu usmażymy!
— Ależ, Jake — zaprotestowała Sally — sztuka musi być oparta na autentycznych wydarzeniach. Czytałam o tym.
Na całym świecie ludzie nie zdawali sobie sprawy ze zmian, jakie zachodziły w pływach. Ci w głębi kontynentu na ogół wątpili w to, czego nie mogli obejrzeć na własne oczy, albo pomniejszali rozmiary katastrofy, nie mówiąc już o tym, że wielu z nich nigdy w życiu nie, widziało oceanu. Ci znów na morzu, z dala od lądu, nie widzieli fali pływu unoszącej ich statek — ledwo wyczuli fale spowodowane trzęsieniem ziemi — toteż zupełnie się nie orientowali, czy fala przypływu, na której płyną, jest kilka czy kilkanaście metrów wyższa, a odpływu niższa, niż być powinna.
Powstańcy, którzy opanowali statek „Prince Charles”, mieli ręce pełne roboty — musieli pilnować porządku na wielkim transatlantyku, zajmować się pasażerami i niweczyć próby załogi, która chciała odzyskać kontrolę nad statkiem — postanowili więc mianować czterech kapitanów o równych prawach. Minęło wiele godzin, zanim rewolucyjna rada dyrektorów skierowała statek na kurs w kierunku Cape St. Roque i dalej do Rio de Janeiro, gdzie ich przywódcy mieli w nocy obalić rząd — jednakże z powodu zakłóceń radiowych wiadomość ta nie została potwierdzona. Powstańcy zbyli śmiechem usilne prośby uwięzionego kapitana Sithwisea, żeby skręcić w stronę węzła pływowego przy Wyspach Zawietrznych, traktując je jako oczywisty podstęp, aby zbliżyć ich do statków marynarki brytyjskiej.