Выбрать главу

Odchodzące od nich rurki prowadziły do tej samej srebrzystoszarej tablicy, do której Tygryska wrzuciła jego mokre ubranie. Paul nazwał tablicę Tablicą Odpadów.

W cieple kabiny wygodniej było leżeć nago, ale mimo to wciąż czuł się upokorzony.

Kiedy Tygryska uporała się z nim, nie kryjąc, że jest to dla niej wyjątkowo niemile zadanie, zabrała się do własnych spraw. Wyczyściła siebie i Miau długim, spiczastym, jasnofioletowym językiem, przypominającym bardziej język żaby niż kota, oraz dwoma srebrnymi grzebieniami, którymi posługiwała się z równą łatwością wszystkimi czterema łapami, jak i chwytnym ogonem. Pociągając rytmicznie grzebieniem, nuciła cicho — trzema głosami naraz — dziwną, nieharmonijną melodię. Włosy, które wypadały przy czesaniu, rzucała do Tablicy Odpadów.

Następnie ze wzniosłą albo po prostu okrutną obojętnością wobec znajdującego się w dole cierpiącego świata — Paul nie był właściwie pewien, czy latający talerz wciąż wisi nad południową Kalifornią, czy w ogóle wisi nad Ziemią — nakarmiła Miau. Z drugiej z trzech tablic — Paul nazwał ją Tablicą Żywności — Tygryska wyjęła grubą, ciemnoczerwoną glistę, która, według Paula, wyglądała na sztuczną. Glista poruszyła się nieco, budząc olbrzymie zainteresowanie Miau, która obserwowana przez Tygryskę, bawiła się chwilę robakiem, unosząc się w stanie nieważkości, a potem z wielkim apetytem zaczęła go jeść.

Następnie Tygryska podeszła do trzeciej tablicy, którą Paul nazwał tablicą sterowniczą, i wróciła do swoich normalnych obowiązków, polegających zapewne na obserwacji.

Kiedy lustro znajdujące się naprzeciw niego po raz pierwszy stało się przezroczyste, Paul rad był z przymocowanych urządzeń sanitarnych.

Kilometr pod nim burzyło się i kipiało gniewne, szare morze: ujrzał samotną, skalistą wyspę i duży, długi tankowiec miotany falami, które zalewały jego dziób.

Ściana po przeciwnej stronie talerza była idealnie przezroczysta. Patrząc na nią, Paul miał uczucie, że zaraz spadnie przez olbrzymi pierścień kwiatów prosto w odmęty. Po chwili na ścianie znów ukazało się lustro. Sytuacja powtórzyła się kilka razy w krótkich odstępach czasu, jedynie odległość talerza od Ziemi za każdym razem była inna. Paul, zawieszony kolejno nad morzem, wybrzeżem i lądem, czuł ściskanie w dołku. Raz zdawało mu się, że rozpoznaje północną część Doliny San Fernando z górami Santa Monica, ale nie był stuprocentowo pewien.

Jednakże co do następnego widoku nie miał żadnych wątpliwości. Znajdował się przynajmniej osiem kilometrów nad Ziemią, a prawie całą szerokość dziesięciometrowego okna wypełniało zalane blaskiem słonecznym miasto, które od zachodu otaczał ocean, od północy i wschodu góry — niestety szyba w kabinie nie obejmowała obszaru na południe.

Przez miasto biegło sześć równoległych pasm dymu powstałych jakby za pociągnięciem pędzla; zaczynały się nad morzem i tam miały kolor cynobrowy, ale w miarę, jak dym przesuwał się w głąb czarnego lądu, ku górom, nabierał brunatnoczarnego zabarwienia.

Los Angeles płonęło. Statek tym razem zawisł dość nisko nad miastem, aby Paul mógł bez trudu rozpoznać główne ośrodki pożaru: Santa Ana, Long Beach, Torrance, Inglewood, Los Angeles Civic Centre i Santa Monica. Ogień w Santa Monica, liżąc południowe stoki gór, docierał do Beverly H i lis i Hollywood.

Paul przypuszczał, że zarówno jego mieszkanie, jak i domek Margo w Santa Monica już się spaliły.

Z tej wysokości mógł sobie jedynie wyobrazić pędzące w popłochu samochody i tarasujące jezdnię wozy strażackie, które z góry wyglądały jak ruchliwe czerwone chrząszcze.

Coś się stało z wybrzeżem na południe od Los Angeles. To woda Pacyfiku sięgała miejscami zbyt daleko w głąb lądu.

Paul zaczął się dusić i naraz uświadomił sobie, że poprzez niewidzialny knebel usiłuje krzyknąć do Tygryski, żeby coś zrobiła.

Tygryska nawet na niego nie spojrzała — odsunęła się od tablicy sterowniczej, przykucnęła na niewidzialnej podłodze i obserwowała południowy wschód i morze.

Trzy kilometry pod statkiem nad zmienionym nie do poznania wybrzeżem pędziła po niebie ciężka szara chmura, ciągnąc za sobą ciemny ogon. Kiedy ogon zetknął się z ogniem na Long Beach, dym stał się biały — deszcz! Ulewny deszcz!

Paul zerknął ku innym pożarom, buchającym na drodze chmur i ujrzał dwa srebrnocynobrowe odrzutowce wojskowe, lecące w jego kierunku. Dym wydobywał się im spod skrzydeł. Po chwili zobaczył cztery rosnące w oczach rakiety, wycelowane w latający talerz.

Naraz zdało mu się, że Los Angeles obniża się raptownie o piętnaście kilometrów. Pole obserwacji powiększyło się trzydziestokrotnie. Paul ujrzał nowe pasma dymu, malutkie z tej wysokości i ciągnące się wzdłuż wybrzeża w stronę Bakersfield. Po chwili widok przesłoniła mu zielona jak stół bilardowy ściana, tym razem bez lustra — zapewne dla odmiany.

Tygryska wsunęła długą łapę do kwiecistego zagajnika i wyciągnęła Miau. Przytuliła do siebie matą kotkę i, na pół odwrócona od Paula, powiedziała głośno:

— Widzisz, my uratowały dla niego małpie miasto. Zawołały duży talerz nad morze. Zrobiły deszcz. Małpy niewdzięczne. Pomagaj małpie, a małpa strzela.

Miau zaczęła się wyrywać, jakby wolała wrócić do zabawy wśród kwiatów, ale Tygryska długim jak sztylet językiem polizała jej pyszczek i kotka przeciągnęła się z rozkoszą.

— Nie lubimy go, prawda? — zamruczała Tygryska głosem, w którym dźwięczał okrutny śmiech, i spod oka zerknęła na Paula. — Małpy! Tłumy tchórzliwych, skrzeczących małp! Bez indywidualności, bez polotu!

Paul chętnie by ją udusił, zacisnął ręce na gładkim zielonym futrze jej szyi. Tak, chętnie by zacisnął ręce na jej szyi i…

Tygryska mocniej przytuliła do siebie Miau i szepnęła głośno:

— On śmierdzi. Jego myśli też śmierdzą.

Nieszczęśliwy Paul przypomniał sobie, jak kiedyś myślał, że Margo się nad nim znęca. Ale wtedy nie znał jeszcze Tygryski.

Don Merriam znajdował się w małym pokoju o ścianach w spokojnych, pastelowych kolorach: siedział na brzegu łóżka, a właściwie na brzegu olbrzymiej, sprężystej poduszki.

Przed sobą na wysokości kolan miał niski stolik, na którym stał przezroczysty kubek, dzban z wodą i przezroczysty talerz pełen małych, białych, gąbczastych sześcianów o chropowatej powierzchni. Spragniony, napił się wody i tylko dla próby wziął do ust kęs sześcianu, mimo że jedzenie miało smak i zapach chleba.

Oprócz stołu i łóżka w pokoju był sedes i prysznic — a raczej metr kwadratowy podłogi w kącie pokoju, gdzie padał deszcz, woda jednak nie pryskała na ściany ani nie zalewała reszty pokoju. Don nie skorzystał jeszcze z prysznicu, chociaż rozebrał się już do bielizny.

Temperatura, wilgoć i oświetlenie pokoju były tak idealnie dopasowane do Dona, jakby pokój stanowił przedłużenie jego ciała.

Zanim zasuwane drzwi koloru ściany zamknęły się za jego gospodarzem czy też strażnikiem, dwunożny, czerwono-czarny tygrys powiedział:

— Napij się. Zjedz. Załatw się. Umyj się i dobrze wypocznij.

Były to jedyne słowa tygrysa, odkąd przywołał do siebie Dona. Podczas krótkiej jazdy windą i przejścia wąskim korytarzem stworzenie nie odezwało się ani razu.

Kosmonauta poczuł ulgę, kiedy stworzenie odeszło, ale zły był na siebie o to, że strach i nieśmiałość powstrzymały go od zadawania pytań: teraz pragnął niemal, żeby stworzenie wróciło.