Radość i smutek z powodu odejścia gospodarza były tylko jednym z wielu mieszanych uczuć, jakie go ogarnęły — był bowiem zmęczony, a zarazem niespokojny; czuł, że jest tu bezpieczny, a jednocześnie wyobcowany; chciał puścić wodze wyobraźni, a przy tym zachować jasność myśli; pragnął spojrzeć prawdzie w oczy, a równocześnie uciec w świat złudzeń.
Pokój ten równie dobrze mógłby być separatką w szpitalu albo kajutą na wielkim transatlantyku. No bo czyż planeta nie jest swego rodzaju statkiem płynącym przez kosmos? A w każdym razie ta planeta z niezliczoną ilością pokładów…
Zmęczenie wzięło górę, światła przygasły, Don wyciągnął się na łóżku, jego umysł jednak stał się naraz zdumiewająco aktywny. Miał wrażenie, że majaczy, ale majaczenie nie było chaotyczne.
W sumie wrażenie było całkiem przyjemne i Don czul się tok, jakby był pod działaniem narkozy. Zapomniał przynajmniej o bólu i lęku.
Przyszło mu na myśl, że oni wdzierają mu się do mózgu i badają go, ale było mu to obojętne.
Zafascynowany obserwował, jak jego myśli, wiedza i wspomnienia ustawiają się w szeregi niby na rewii wojskowej i maszerują przed trybuną honorową.
Wreszcie obrazy zaczęły migać zbyt prędko, żeby mógł za nimi nadążyć, ale i to mu nie przeszkadzało, ponieważ zamazana plama, jaką tworzyły, i ciemność, która ogarnęła jego umysł i wzięła go w objęcia, były ciepłe, tkliwe, obezwładniające.
Rozdział 25
Niezliczone, ogromne fale rozkołysane przez Wędrowca szalały na całym świecie.
Prądy w Cieśninie Florydzkiej oraz w cieśninach Dover, Malakka i Juan de Fuca były zbyt silne, żeby statki mogły tam kursować. Woda wciągała małe statki jak młynówka wciąga kawałki drewna.
Wysokie, solidne mosty, które dotąd wystawione były tylko na porywy wiatru, teraz zostały poddane próbie skłębionej wody. Stały się zaporami dla statków, które wpadały na nie i zrywały je.
Przycumowane statki wyrywały doki albo odrywały się od cum i grzęzły na ulicach miast portowych, rozbijając ściany wieżowców.
Woda odrywała latarniowce z grubych łańcuchów, czasem zaś łańcuchy wciągały statek pod wodę. Zatapiała latarnie morskie. Latarnia u wybrzeża Kornwalii jeszcze przez kilka godzin po zatopieniu świeciła głęboko pod wodą.
Słona woda podmyła i stopiła zmarzlinę u wybrzeży Syberii i Alaski. W Stanach Zjednoczonych i w Związku Radzieckim zalała podziemne wyrzutnie rakietowe niszcząc pociski atomowe. (Jedna z wychodzących jeszcze w głębi lądu gazet proponowała, żeby za pomocą bomb atomowych odeprzeć wodę). Linie wysokiego napięcia, na których nastąpiło zwarcie, wynurzyły się po sześciu godzinach pokryte szlamem.
Na Morzu Śródziemnym małe zazwyczaj fale urosły do tego stopnia, że czyniły takie same szkody, jakie huragany oraz ogromne pływy księżycowe systematycznie wyrządzają w nisko położonych portach oceanicznych.
Słodka woda z Missisipi pokryła cienką warstwą słony przypływ z Zatoki Meksykańskiej, który wdarł się w jej deltę i zalał ulice Nowego Orleanu.
Podobne zjawisko zaobserwowali bracia Araiza i don Guillermo Walker na rzece San Juan. Późnym popołudniem nurt rzeki zmienił kierunek, woda zalała dżunglę po obu brzegach i przybrała słonawy smak. Mężczyźni ujrzeli różne szczątki płynące w górę rzeki. Zaklęli zdumieni — Latynosi z pewnym respektem, don Guillermo teatralnie, posługując się cytatami z „Króla Leara” — i zawrócili łódź w stronę jeziora Nikaragua.
Mieszkańcy olbrzymich miast portowych szukali schronienia na wzgórzach w głębi lądu albo — co było mniej bezpieczne — na górnych piętrach wysokich budynków, gdzie toczyli zawzięte boje o każdy kawałek wolnej przestrzeni. Helikoptery wojskowe ratowały na chybiłtrafił kogo się dało. Niektórzy bohaterowie lub po prostu uparciuchy czy też sceptycy trwali na posterunku. Jednym z nich był Fritz Scher, który przez całą noc nie opuszczał Instytutu Badań Pływów. Hans Opfel, mimo niewielkiej powodzi zalewającej ulice Hamburga, wyszedł na kolację, obiecując, że wróci z kiełbasą i dwoma butelkami piwa, jednakże albo zmogła go powódź, albo odezwał się instynkt samozachowawczy, bo już nie wrócił.
Toteż Fritz nie miał się z kogo wyśmiewać, kiedy pod wieczór przypływ zmalał. A później, około północy, zostało mu tylko urządzenie prognozujące pływy, któremu mógł tłumaczyć, dlaczego — zgodnie z tym, co podają coraz to nowsze doniesienia — woda opada aż tak nisko. Ale to mu nawet odpowiadało, ponieważ jego uczucie do długiej, gładkiej maszyny stawało się coraz gorętsze. Przysunął biurko bliżej maszyny, żeby móc ją ciągle głaskać. Od czasu do czasu podchodził do okna i wyglądał na zewnątrz, ale niebo pokrywały gęste chmury, to też nic nie mąciło jego przekonania, że Wędrowiec nie istnieje.
Wiele osób uciekających przed falami napotkało inne przeszkody, które kazały im zapomnieć o niebezpieczeństwie grożącym ze strony przypływu. W południe według czasu miejscowego autobus szkolny i furgonetka, którymi jechali członkowie sympozjum, prowadziły wyścig z ogniem. Pasażerowie widzieli przed sobą płomienie wspinające się po grzbiecie górskim i dążące szybko do punktu, w którym szosa przecina grzbiet.
Podczas gdy Benjy uparcie prowadził samochód z irytującą monotonią pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, Barbara obserwowała niewielką falę, która wybiegała spod lewego przedniego koła RollsRoycea, rozlewała się po szosie i znikała w wysokim sitowiu. Jako kapitan ekspedycji, przynajmniej we własnym odczuciu, Barbara wiedziała, że powinna była usiąść z przodu, ale sądziła, że ważniejsza w tej chwili jest opieka nad milionerem, siedziała więc za Benjym obok starego KKK. Hester siedziała po drugiej stronie Ketteringa, a Helena z przodu razem z Benjym i stosem walizek.
Kiedy tak jechali na zachód przez bagniste tereny Florydy, słońce, które było wysoko na niebie, zaczęło przez przednią szybę wpadać do wozu. Wszystkie okna po stronie Barbary były pozamykane, w samochodzie panował upał. Wiedziała, że gdzieś na prawo i trochę bardziej na północ powinno być jezioro Okeechobee, ale na razie wszędzie ciągnęło się bezkresne zielone sitowie, urozmaicone tu i ówdzie kępami ciemnych, ponurych cyprysów i wąską, lustrzaną taflą wody, pokrywającą prostą, gładką jezdnię — w najpłytszych miejscach woda sięgała dwóch centymetrów, w najgłębszych — jak dotąd — dziesięciu.
— Miała pani rację z tym wysokim przypływem, panno Barbaro! — zawołał wesoło Benjy. — Wszystko jest zalane. Nie pamiętam, żeby przypływ sięgał tak daleko.
— Cicho, Benjy — zwróciła mu uwagę Hester. — Pan Kettering jeszcze śpi.
Barbara jednak nie podzielała zaufania, jakie w niej pokładał Benjy. Sprawdziła godzinę na dwóch zegarkach Ketteringa, które miała na lewej ręce: było dziesięć po drugiej, a według kartki z kalendarza, drugi wysoki przypływ miał nastąpić w Palm Beach o trzynastej czterdzieści pięć. Ale chyba przypływ zaleje ląd później niż wybrzeże? Pamiętała, że tak jest z wodą w rzekach. Pomyślała, że jej wiadomości stanowczo są zbyt skąpe.
Samochód z opuszczonym dachem, który jechał dwa razy prędzej od nich, minął ich, ochlapując RollsRoycea wodą. Pędził szybko naprzód, rozbryzgując i burząc gładką taflę wody. W samochodzie siedziało czterech mężczyzn.
— Pirat drogowy! — warknęła Hester.
— O rety, całe szczęście, że nasz Rolls nie kurczy się od wody — ucieszył się Benjy. — A to dlatego, że pokryłem go obficie smarem.
Helena zachichotała.
Rozmowa ta obudziła KKK — starzec spojrzał na Barbarę zaczerwienionymi oczkami, które otaczała siatka zmarszczek; sprawiał wrażenie, jakby przespał wszystko, co się działo do tej pory. Wprawdzie brał udział w przygotowaniach do odjazdu, ale znajdował się w stanie odrętwienia. Napędziło to stracha Barbarze, ale Hester wcale się nie przejęła.