Выбрать главу

Policjant rozłożył ręce, jakby wzywał na świadka spokojną noc, pachnącą kwieciem pomarańczy, i roześmiał się wyrozumiale.

— Ostrzegam pana — powiedziała Barbara. — Ta planeta zwiastuje zagładę.

Policjant wciąż się śmiał. Barbara zawrzała ze złości.

— W takim razie — zapytała — jeże!! nic takiego się nie dzieje, dlaczego zatrzymuje pan wszystkie samochody?

Uśmiech znikł z twarzy policjanta.

— Pilnujemy porządku w Citrus Centre — odparł szorstko i odchodząc do następnego samochodu dodał: Niech pani każe kierowcy jechać, zanim zmienię zdanie. A pani szef nie powinien pozwalać, żeby jakaś Murzynka mówiła w jego imieniu. Wy, czarnuchy po studiach, jesteście najgorsi. Zdobywacie wiedzę, a potem wam się to wszystko miesza z głupimi afrykańskimi zabobonami.

Jechali w milczeniu na północ. Wędrowiec był coraz większy, Księżyc-wrzeciono przesunął się teraz na środek tarczy, a olbrzymia bestia zamieniła się w fioletową literę D.

Knolls Kelsey Kettering III oddychał z trudem.

— Musimy zatrzymać się na noc. Powinien się położyć — rzekła Hester.

Benjy zwolnił i przeczytał napis: „Witamy na terenach wyżynnych”. Roześmiał się radośnie.

— To brzmi zachęcająco! — zawołał.

Wyżyny… czy aby na pewno dostatecznie wysokie? — zamyśliła się Barbara.

Richard Hillary obudził się obolały i zziębnięty. Kiedy spał, niechcący rozrzucił słomę, którą się. przykrył. A do tego słoma, na której leżał, była zupełnie zgnieciona i ciągnęło od ziemi. Chłodno w tych Chiltern Mills — pomyślał na pół zbudzony. Na niebie świeciła nieznana planeta, która po zakończeniu pełnego obrotu znów przedstawiała złowieszczą literę D. Przypomniał sobie inne oblicza planety, które widział: X ze zgrubiałym środkiem oraz fioletową tarczę z dużym żółtym środkiem — oba były równie brzydkie i wyglądały bardziej na znaki czy zabawki używane do testów niż na naturalną strukturę powierzchni. Teraz jednak planeta znów była wypukła jak prawdziwa kula, nie zaś, jak przedtem, płaska niczym tablico reklamowa. Jej zaokrąglony biały pierścień miał w sobie piękno przywodzące na myśl „Ptaka w przestrzeni” Brancusiego. Czy to możliwe, że biały półpierścień to Księżyc, jak zapewniał Hillaryego współtowarzysz wędrówki? Chyba nie. A jednak Księżyc odbył w nocy podróż po niebie, więc gdzież miał się teraz znajdować?

Richard usiadł; starając się rozgrzać, wtulił głowę w ramiona, nastawił kołnierz i zapiał płaszcz pod szyją. Wszystko to nie na wiele się zdało. Sterta słomy, z której wziął kilka wiązek na postanie, znikła. Kiedy dwie i pot godziny temu kładł się spać, na palu leżało najwyżej dziesięć osób, teraz ujrzał wokół siebie dziesiątki niskich, słomianych pagórków, z których każdy służył za posłanie przynajmniej jednej osobie. Nie słyszał, kiedy przyszli — pewnie uciszali się nawzajem, zgarniając słomę i otulając się nią — zapóźnieni goście domu noclegowego pod gołym niebem. Hillary zazdrościł ciepła przytulonym do siebie parom i z tęsknotą myślał o młodej dziewczynie w szarawarach, która przedtem wydała mu się tak głupia i ordynarna. Przypomniał sobie również kiełbasę i tłuczone kartofle, które miała zjeść na obiad.

Spojrzał w stronę wiejskiej chaty: w nocy kupił tam talerz zupy i zapłacił za słomę. Światło wciąż się paliło, ale na oknach rysowały się nieregularne cienie. Uświadomił sobie z lekkim zdumieniem, że to ludzie, szukając ciepła, niczym pszczoły oblegają ściany chaty. Zapewne ci, co późno przybyli, są głodni, a jedzenia, podobnie jak słomy, już nie ma. A może żona wieśniaka coś piecze? Wciągnął nosem powietrze, ale czuł tylko zapach, czegoś słonego. Może kobieta otwiera beczkę peklowanej wołowiny? Zdał sobie sprawę, że ponosi go wyobraźnia.

W ciągu dwóch godzin tłum śpiących powiększył się znacznie, ale teraz nikt już nie nadchodził. Hillary zerknął na bramę — droga, na której panował ruch i zgiełk, kiedy kładł się spać, była pusta i cicha.

Wstał i spojrzał na wschód. Dolinę, którą nie tak dawno przemierzył, spowijała teraz ciemna, srebrzysta mgła, a jej smugi otaczały wzgórze — miejsce jego odpoczynku, zalegając wąwozy porośnięte trawą.

Mgła wisiała nisko i lśniła jak szary metal. Ujrzał sunące tajemniczo dwa światełka — czerwone i zielone.

Uświadomił sobie, iż są to światła łodzi i że mgła jest nieruchomą taflą wody — wody przypływu.

Rozdział 27

Brecht i Margo przeszukali zbocze skalistej góry aż do jej szczytu, przeszli dwieście metrów za samochody, dokładnie badając teren, nie spotkali jednak nikogo, spłoszyli tylko cztery jaszczurki i jastrzębia. Dolina między ostatnimi dwoma grzbietami górskimi była czarna. Widać było jedynie mokre spopielałe wrzosowce i juki oraz zwęglone szkielety karłowatych dębów. Najpewniej przed kilku godzinami wszystko spalił doszczętnie pożar — co by tłumaczyło fakt, dlaczego nikt od tej strony nie nadjeżdżał. Clarence Dodd i Hasrry McHeath przyśpieszyli akcję wywiadowczą, przyłączając się na ochotnika do Margo i Brechta. McHeath zszedł po lewym zboczu na brzeg przepaści i stwierdził, że spada ona pionowo w dół przez dwieście metrów aż do występu skalnego, a dalej jest strome, kamieniste zbocze, porośnięte krzakami.

Nie znaleźli żadnego z rewolwerów mężczyzny w czarnym kapeluszu — albo spadły w przepaść, albo utkwiły między nierównymi, popękanymi skałami.

W dwóch samochodach za skałą znaleźli klucze, które Brecht schował do kieszeni. Ponieważ zapadał już zmierzch, Dodd oświetlił wnętrza wozów latarką i z kart rejestracyjnych wsuniętych za kierownicę spisał nazwiska właścicieli, zastanawiając się, czy jeden z nich nie jest właśnie sadystą, który zamordował Czarną Dalię. Zapewne mężczyzna w czarnym kapeluszu i jego dwaj pomocnicy jechali tymi wozami, kiedy samotna dziewczyna w czerwonej Corvetcie ukazała się z przeciwka — przypadkowe spotkanie przy głazie na drodze — i wtedy, chyba jeszcze przed deszczem, kiedy płomienie buchały, tworząc prawdziwie szatańską zasłonę… nie, lepiej było o tym nie myśleć. Tymczasem Hunter i Hixonowie owinęli zwłoki zamordowanej dziewczyny pożyczonym płaszczem Brechta i małą brezentową oliwkowobrązową płachtą z furgonetki. Wciągnęli zwłoki trzydzieści metrów pod górę i ułożyli w niewiele większej od trumny jaskini, którą znalazł McHeath. Do brezentu przypięli krótką, sporządzoną wodoodpornym atramentem Dodda, relację o okolicznościach śmierci dziewczyny, stawiając znak zapytania przy jej nazwisku i adresie, które to dane spisali z karty rejestracyjnej wozu. Drągal odprawił krótkie, dziwne nabożeństwo, po czym nakreślił sobie na czole zakończony pętlą znak krzyża, podobny do egipskiego klucza życia. Wszystkim od razu zrobiło się raźniej, choć teraz, gdy nie czuli już lęku, a napięcie minęło, zdali sobie sprawę, że padają ze zmęczenia i chcąc nie chcąc muszą tu zanocować. Zaczęli się przygotowywać do wypoczynku: większość grupy — w tym oczywiście dwaj ranni mężczyźni — miała spać w autobusie, ponieważ było chłodno, a przed świtem mogło się jeszcze bardziej oziębić. Hixon obawiał się, czy w razie nowego trzęsienia ziemi skały znów się nie osuną ze zbocza, ale Brecht wyjaśnił mu, że skoro dotychczas nie spadły, to już nie spadną, i dodał, ze wstrząsy, które w ciągu pierwszych godzin spowodowało pole grawitacyjne Wędrowca, już się zakończyły.

Brecht postanowił, za dwie owinięte kocami osoby, uzbrojone w karabin i szary pistolet Margo, będą w nocy pełniły straż w płytkiej niszy między skalami, nieco poniżej szczytu zbocza i niemal dokładnie nad skałą blokującą drogę. Oznajmił, że Dodd i McMeath będą pełnić straż do północy, numer i Margo od północy do pół do trzeciej nad ranem, a on sam i Karna Joan od poi do trzeciej do świtu. Hixon z drugim karabinem będzie spał w autobusie na fotelu kierowcy, a kobiety — po zejściu z warty — w furgonetce razem z Anną. Wanda zaczęła wydziwiać na ten koedukacyjny układ, ale cięta riposta Brechta od razu zamknęła jej usta.