Выбрать главу

Z początku obserwacja Ziemi była niezwykle frapująca, ale wkrótce go.znużyła.

Starał się myśleć o Margo znajdującej się po drugiej stronie kuli ziemskiej w południowej Kalifornii i o Donie będącym również po drugiej stronie Ziemi na zmiażdżonym Księżycu — może jednak udało mu się uciec statkiem kosmicznym? — ale był zbyt zmęczony, żeby się nad tym zastanawiać.

Z niemałym wysiłkiem zmusił się do dalszej obserwacji Ziemi — oderwał spojrzenie od niepokojąco czarownego widoku Tygryski przy toalecie i skupił uwagę na żywym atlasie widocznym przez przezroczystą podłogę, która miała gdzieniegdzie niewielkie uchwyty — przez dwa takie uchwyty przesunął palec ręki i nogi.

Zaraz, zaraz, ten wygryziony kęs Anglii to chyba coś, co tam nazywali zatoką Wash, otoczony niziną, którą nazywali Fenlands… Paul westchnął.

— Martwisz o swoją planetę, Paul? — zawołała do niego Tygryska. — Ludzie cierpią i tak dalej?

Paul wzruszył ramionami i potrząsnął głową.

— Za dużo tego wszystkiego — odpowiedział. — Nie jestem już w stanie nic odczuwać.

— Zmniejszyć odległość? — spytała. Wstała od tablicy sterowniczej i powoli przysunęła się do niego.

— Po co?

— A może martwisz o ktoś bliski? — spytała. — Dziewczyna? O nią martwisz?

— Nie wiem — odparł. — Margo nie jest właściwie moją dziewczyną.

— A więc martwisz o to, co najbliższe: o siebie — rzekła, zatrzymując się koło niego. Położyła fioletową łapę na jego nagim ramieniu. — Biedny Paul — zamruczała. — Wszystko pogmatwane. Biedny, biedny Paul.

Jej dotknięcie przejęło go podniecającym dreszczem. Zły na siebie, cofnął ramię i śląc w jej stronę lekki powiew powietrza, machnął ręką, żeby się do niego nie zbliżała.

— Nie jestem maskotką — powiedział gniewnie. — I nie jestem żadną chorą małpą. Jestem mężczyzną!

Tygryska błysnęła zębami w uśmiechu, wąsy przesunęły się jej na fioletowe policzki, a czarne źrenice oczu zmniejszyły się do kropek. Celując fioletowoszarą łapą w serce Paula, krzyknęła:

— Paf!

Po chwili Paul roześmiał się ze smutkiem.

— No dobrze. Tygryska — westchnął. — Skoro jestem dla ciebie istotą niższego rzędu, zajrzyj w moje myśli i powiedz, co się ze mną dzieje? Dlaczego wszystko jest takie zagmatwane?

Źrenice jej oczu rozszerzyły się, przybierając kształt gwiazd — czarnych, lśniących gwiazd na tle fioletu nieba.

— Ależ, Paul — rzekła z powagą — odkąd zmusiłeś mnie, żebym cię traktowała jak istotę inteligentną — prymitywną, ale inteligentną, z własnym światem wewnętrznym — jest mi coraz trudniej przeniknąć do twoich myśli. Chodzi nie tylko o twoją zgodę. Ale poczyniłam pewne spostrzeżenia i jeżeli chcesz, mogę ci powiedzieć, co o tobie sądzę.

Paul skinął głową.

— Powiedz — poprosił.

— Masz mi za złe, Paul, że traktuję cię jak maskotkę, ale ty w podobny sposób traktujesz otaczających cię ludzi, Trzymasz się na uboczu, obserwujesz wyrozumiale ich szaleństwa, dbasz o tych, których kochasz, strzeżesz ich i im służysz: Margo, Donowi, swojej matce i kilku innym osobom. Schlebiasz im. oczekując czegoś w zamian. Uważasz, że to przyjaźń, ale w rzeczywistości to egoizm i wyrachowanie. Szanująca się kotka nigdy by tak nie postępowała wobec swoich kociąt.

Za często obserwujesz siebie z dystansu — mówiła dalej. — Zamieniasz się w obserwatora, którego z kolei obserwuje następny obserwator, tego następny i tak dalej. Patrz! — Okna zamieniły się w lustra. Tygryska wyciągnęła łapę, oddzielając jakoś pierwsze sześć odbić od pozostałych.

— Widzisz? — szepnęła. — Każde odbicie obserwuje to na wprost siebie. Tak, wiem, wszystkie rozumne istoty obserwują się z dystansu. Ale ty, Paul, żyjesz w swoich lustrzanych odbiciach. Powinno się żyć poza lustrem, wówczas zyskuje się odwagę, nie wolno się zamieniać we własnego obserwatora z lustra. Uważaj, żebyś nie stał się obserwatorem numer sześć.

Poza tym wydaje ci się, że inni obserwują cię tak jak twoje odbicia. Odsuwasz się od nich, a potem ich krytykujesz. Ale oni cię nie obserwują. On! mają własnych lustrzanych obserwatorów, którzy obserwują tylko ich. Żeby polubić innych, trzeba najpierw polubić siebie.

Jeszcze jeden sprawa — dodała na zakończenie, znów mówiąc niepoprawnie. — Twój refleks walki słaby. To samo taniec. To samo seks. Małe doświadczenie. To wszystko.

— Masz rację — bąknął Paul cicho i jakby z przymusem. — Staram się zmienić, ale…

— Dość myśleć o sobie. Patrz! Jeden z naszych statków uratował wam miasto.

Sufit i podłoga znów stały się przezroczyste. Talerz opadał gwałtownie nad ciemnymi rozwidleniami zlewającymi się z jasną szachownicą, z której środka brunatne pierścienie biegły w stronę okrągłej, brązowej obręczy z szaroniebieskim brzegiem. Wysoko nad pierścieniami unosił się fioletowozłoty talerz latający, który, sądząc po chmurach dzielących go od talerza Tygryski, musiał być olbrzymi.

Zbliżyli się do szachownicy — okazało się, że to miasto, a kwadraty — to budynki.

Brunatne pierścienie tworzyła zamulona woda, wypompowywana z miasta.

Paul poznał olbrzymie budynki zakładów „Elektrosiła”, które widział na zdjęciach, Instytut Energetyki, niebieskozielony teatr imienia Kirowa i Pałac Zimowy. Rozwidlenia tworzyła delta Newy, a miastem był Leningrad.

— Widzisz? Ratujemy wasze ukochane miasta — powiedziała zadowolona z siebie Tygryska. — Silnik pędu z dużego talerza odciąga tylko wodę. Bardzo sprytne urządzenie.

Zawisnęli nagle tak nisko nad miastem, że Paul ujrzał bruk ulic, ścieki pełne błota i wyciągnięte na ziemi, pokryte mułem, sine ciała kobiety i dziewczynki. Po chwili zalała je niska brunatna fala: z brudnej piany wyłoniło się martwe szare ramię i sina brodata twarz.

— Ratujecie? — spytał z oburzeniem. — Może. Ale najpierw zabiliście miliony ludzi, i wcale nie jestem pewien, co jest groźniejsze w skutkach: wasza pomoc czy katastrofa! Tygryska, jak mogliście zniszczyć — naszą planetę tylko po to, żeby prędzej zdobyć paliwo? Co was tak przestraszyło?

— Nie poruszaj tego tematu, Paul — syknęła Tygryska.

Richard Hillary szybko kuśtykał naprzód — niewidoczny punkcik w atlasie oglądanym przez Paula, a jednocześnie żywy, przerażony człowiek. Pot spływał z niego strumieniami, słońce świeciło mu w oczy. Oddychał ciężko i przy każdym kroku krzywił się z bólu.

Niczym szybki wóz na autostradzie, wyprzedził jedną grupę pieszych, ale inie dotarł jeszcze do grupy na przedzie, jeżeli taka w ogóle istniała. Ostatni znak drogowy, który minął, wskazywał drogę do najbliższego miasteczka, które — całkiem stosownie — pomyślał Richard, nazywało się Mała Rzeź.

Mrużąc oczy widział, że kilkaset metrów dalej droga zaczyna się piąć na wysokie, porośnięte drzewami wzgórza.

Natomiast oglądając się za siebie, oślepiony blaskiem słonecznym, widział jedynie wijące się węże wody i zalane pola.

Największym wężem była szosa, po której szedł, a którą nagie zaczęła zalewać woda z rowu po lewej stronie. Poziom wody nie przewyższał paru centymetrów, ale sam jej widok przestraszył Richarda.

Po prawej stronie, nieco wyżej od szosy, znajdowało się pole młodego jęczmienia, które ciągnęło się aż do wzgórza. Nie zważając na to, że drut kolczasty drze mu ubranie, przeszedł przez ogrodzenie i ruszył naprzód przez szeleszczący jęczmień. Z jęczmienia wyłoniła się wrona, zatrzepotała gwałtownie skrzydłami i odfrunęła, krocząc ochryple z niezadowolenia. Richarda bolały nogi, przyśpieszył jednak kroku.