Dopiero po jakimś czasie (choć może upłynęła tylko sekunda, gdy tak stali, z niedowierzaniem rozglądając się wkoło) Margo i Hunter ujrzeli ludzi — jak gdyby jakieś prawo natury nie pozwalało im dostrzegać drobniejszych elementów, zanim ogarnęli całość.
Ludzie! — przynajmniej trzy lub cztery osoby na każdy samochód. Wielu — mój Ty Boże! — wciąż siedziało w worach. Niektórzy stali albo chodzili między samochodami, inni stali lub siedzieli na dachach, które przykryli pledami. Na lewo za spalonymi wozami sporo osób przeszło przez siatkę i rozłożyło się biwakiem, zasłaniając się od słońca ręcznikami plażowymi i kocami. Ale mało kto oddalał się od autostrady i olbrzymiego zatoru; może liczyli na to, że za kilka godzin, czy choćby za dzień, zator zostanie zlikwidowany. Również mało kto spacerował — wszyscy na ogół chronili się w cieniu.
Hunter przypomniał sobie stary dowcip, że mieszkańcy Los Angeles, którzy w odwiedziny do sąsiadów mieszkających po przeciwnej stronie ulicy jeżdżą samochodami, zapomnieli, do czego służą nogi — był to jeden z tych dowcipów, które nie odbiegają zbytnio od prawdy.
Na lewo od kraksy i miejsca, w którym szosa górska łączyła się z autostradą 101, kilka czarnobiałych wozów policyjnych, niczym furgony osadników, ustawiło się półkolem na pustym poboczu. Owa barykada z wozów tarasowała dwumetrową dziurę w siatce, najwyraźniej wyciętą nożycami. Przy dziurze stało pięciu policjantów: jeden z nich właśnie wsiadł na motocykl, wyjechał przez otwór w siatce, skręcił i popędził na północ po równym terenie za ogrodzeniem. Kilka osób wyszło T cienia i usiłowało go zatrzymać, ale on jechał dalej wzbijając tumany kurzu, które rosły i kłębiły się wokół biwakujących.
Po prawej stronie autostrady, gdzie wielkie czarne chmury raptownie unosiły się do góry, biwakowało znacznie mniej osób, więcej zaś — a były to na ogół osoby młode i szczupłe — wymachiwało rękami, skakało, zbierało się w gromadki, rozchodziło z znów zbierało. Z tej również strony dolatywały ciche dźwięki instrumentów: trąbki, klarnetu i perkusji.
Dwie grupy, tak bardzo różne w zachowaniu, dzielił stumetrowy pas zieleni, przez który biegła szosa górska, a na którym, pora dziesięcioma osobami leżącymi na ziemi, nie było nikogo — nawet samochody były puste. Hunter zaczął się zastanawiać, dlaczego te osoby w taki upał leżą na słońcu, gdy nagle uświadomił sobie, że nie żyją.
Pochłonięty obserwowaniem równiny, zapomniał prawie o swoich współtowarzyszach, którzy zebrali się dokoła. Teraz usłyszał kroki i głos Dodda:
— Spójrzcie tylko na te chmury! Po raz pierwszy zdarza mi się widzieć, żeby w południowej Kalifornii wilgotny wiatr nadciągał ze wschodu.
Usłyszał też odpowiedź McHeatha:
— Może woda wdarła się w głąb lądu i zalało jezioro Salton Sea i inne nisko położone obszary? A przy stukilometrowym zalewie musi być ogromne parowanie.
Hunter znów skierował spojrzenie na przerażający widok w dole.
Trzech młodzieńców z grupy szczupłych i aktywnych weszło na skraj ziemi niczyjej, poruszając się prędko dziwnym, chwiejnym krokiem. Jeden z nich, sądząc po ruchach, niósł butelkę, którą wciąż podnosił do ust. Uszli niecałe pięćdziesiąt metrów, kiedy od strony wozów policyjnych rozległy się strzały. Jeden młodzieniec upadł — z tej odległości Hunter nie widział, czy leży bez ruchu, czy zwija się z bólu. Dwaj pozostali przeskoczyli przez najbliższe samochody i ukryli się za nimi.
Objął mocno ramieniem Margo.
— Na miłość boską, Rudolfie, co się tom dzieje? — zapytał.
— Właśnie — wtrącił Wojtowicz. — Powiedz, co widzisz przez lornetkę. Wygląda na wojnę.
— Masz rację — odparł krótko Brecht. — A teraz kto chce, niech słucha — powiedział głośno, wciąż patrząc w dół przez lornetkę — bo nie będę powtarzał po raz drugi i nie mamy czasu na przekazywanie sobie lornetki. Toczy się wojna, a przynajmniej wielka potyczka między grupą młodych ludzi i grupą starszych, a raczej między młodymi i policją, której pomaga kilka starszych osób. Pozostali są chyba neutralni, a w każdym razie nie wtrącają się. Nastolatki przeciw policji ochraniającej rodziny. Nastał chyba dzień młodych. Ci szczupli to właśnie młodzież, nastolatki. Piją — rozbili ciężarówkę z alkoholem i wyciągają z niej butelki. Na otwartej przestrzeni gra zespół jazzowy. Gdzieniegdzie biją się — na noże i pięści. Banda z młotami bez żadnego powodu tłucze szyby w samochodach i gniecie maski.
W swojej relacji Brecht świadomie nie wspomniał o nagich parach kopulujących w samochodach — zapewne ze względu na cień, a nie dlatego, żeby się wstydzili — o dwóch dziewczynach tańczących nago przy zespole jazzowym, o bezsensownym biciu i atletach przemocy oraz o kilkuosobowej grupie, która stała z dala od muzyków i z chłodnicy samochodów chciwie piła wodę… Brecht miał nadzieję, że nie jest zatruta.
— Ale w swej agresywności nie poprzestają tylko na tym — ciągnął dalej. — Teraz skradają się między pustymi wozami w stronę policjantów. Kilku z nich ma broń, reszta butelki. Ale zdaje się, że policja zastawiła na nich pułapkę. W każdym razie dwóch policjantów schowało się za samochodami pośrodku zatoru. Zanim jednak zacznie się bitwa, my już będziemy w drodze powrotnej do Mulholland — stwierdził, podając lornetkę Ramie Joan i spoglądając na zebranych. — Dodd! McHeath! Powiedzcie dziadkowi i Hixonowi, żeby zawrócili autobus i furgonetkę. Droga jest dość szeroka…
— Maimy stchórzyć i wiać? — zapytał donośnym głosem Hixon. Stał przy Drągalu, trzymając w ręce karabin. — Kiedy porządnym ludziom grozi niebezpieczeństwo? Kiedy za pomocą pistoletu z latającego talerza moglibyśmy im pomóc? Sam byłem kiedyś policjantem. Koniecznie musimy im pomóc.
— Nie! — krzyknął Brecht. — Musimy się troszczyć o siebie i dostarczyć pistolet ludziom nauki — póki jeszcze jest naładowany. Margo, ile zostało ładunku?
— Mniej więcej jedna trzecia — odpada dziewczyna, sprawdzając długość fioletowej linii.
— No widzisz? — zwrócił się Brecht do Hixona. — Zostało ładunku na cztery, najwyżej na pięć strzałów. A na autostradzie są dziesiątki tysięcy tych szaleńców. Jeżeli się wtrącimy, to t małej potyczki wywiąże się wielka bitwa. Przyznaję, że to, co się tam dzieje, jest okropne, ale to samo dzieje się teraz na całym świecie i nic na to nie poradzimy. Jedno wiadro wody nie uratuje płonącego miasta! Wracamy! Hixon, zawróć furgonetkę…
— Chwileczkę! — przerwała mu tym razem Margo. Podeszła bliżej i stanęła przed Corvettą.
— Tam w dole jest Vandenberg Trzy — powiedziała, wskazując pistoletem trzy białe budynki. — Może jest tam jeszcze Morton Opperly. Musimy sprawdzić.
— Na pewno go tam nie ma! — warknął Brecht. — jestem tego najzupełniej pewien. Mogę się założyć, że dowództwo przysłało po niego helikopter, może akurat ton, który widzieliśmy rano. Wracamy!
— W środku widziałam poruszające się postacie — skłamała Margo. — Sam mówiłeś, że trzeba mu dostarczyć pistolet. Musimy sprawdzić.
Brecht potrząsnął głową.
— Nie! Ryzyko jest zbyt wielkie, a nie mamy żadnej pewności, czy on tam w ogóle jeszcze jest.
Morgo uśmiechnęła się.
— Ale to ja mam pistolet — rzekła, przyciskając broń do piersi. — I ja go tam dostarczę, choćbym miała pójść pieszo.
— Brawo! — poparł ją gorąco Hixon.
— Posłuchaj mnie, bohaterko — zaczął Brecht, nachylając się do niej. — Jeżeli wyruszysz z tym pistoletem, obojętne pieszo czy samochodem, a jakiś zwariowany strzelec wyborowy cię zastrzeli albo napadną cię jakieś bandziory, to nie Opperly dostanie pistolet, tylko oni. Ale mam pomysł: jedź tam, jeżeli chcesz, ale bez pistoletu — na wszelki wypadek mogę ci dać mój rewolwer — i przywieź tu Opperlyego albo sprawdź, czy om tam jeszcze jest, a dalej się zobaczy. No?