Выбрать главу

Jakiś stwór, który się wzdyma.

Ralf dotknął dłonią zimnego, miękkiego popiołu ogniska i zdusił w gardle okrzyk. Aż mu zadrgała ręka od tego nieoczekiwanego zetknięcia. W oczach ukazały mu się na chwilę i rozpłynęły w ciemnościach zielone błyski obrzydzenia. Roger przywarował z tyłu, a Jack położył się z ustami przy uchu Ralfa.

– O, tam, gdzie zawsze była wyrwa w skale. Coś jak garb…

Widzisz?

Popiół z wygasłego ogniska zaprószył Ralfowi twarz. Nie widział ani wyrwy, ani nic, bo w oczach znowu zawirowały mu zielone koła, a wierzchołek góry zaczął usuwać się gdzieś w bok.

Znowu, jakby skądś z daleka, usłyszał szept Jacka:

– Boisz się?

Nie tyle bał się, ile był sparaliżowany; zawieszony bez ruchu na wierzchołku malejącej i obracającej się góry. Jack popełzł dalej, Roger wpadł na Ralfa, wygrzebał się wciągając powietrze z sykiem i minął go. Ralf usłyszał ich szept.

– Widzisz coś?

– Tam…

O parę kroków przed nimi, gdzie nie powinno być skały, widniało coś jak skalny garb. Ralf usłyszał dobiegające skądś cichutkie szczękanie – może to szczękały jego własne zęby. Skupił całą wolę, przetopił lęk i obrzydzenie w nienawiść i wstał. Zrobił dwa ołowiane kroki do przodu.

Za ich plecami oderwał się od horyzontu skrawek księżyca. Przed nimi, z głową spuszczoną pomiędzy kolanami, siedziało coś podobnego do ogromnej, pogrążonej we śnie małpy. Potem wiatr zaszumiał w lesie, w ciemnościach coś zakotłowało i stwór uniósł głowę, ukazując szczątki twarzy.

Ralf sadził wielkimi susami przez popioły, słyszał krzyk i skoki pozostałych nieszczęśników i ważył się na niemożliwe czyny na tym ciemnym zboczu; wkrótce na wierzchołku góry pozostały jedynie trzy ciśnięte kije i to coś, które się kłaniało.

CIEMNOŚCIOM W DARZE

Prosiaczek wzniósł nieszczęsny wzrok z blednącej w brzasku plaży ku ciemnej górze.

– Jesteś pewien? Zupełnie pewien?

– Mówiłem ci już ze sto razy – rzekł Ralf – widzieliśmy go.

– Sądzisz, że tu, na dole, jesteśmy bezpieczni?

– Skąd, u licha, ja mam wiedzieć?

Ralf obrócił się na pięcie i zrobił parę kroków po plaży. Jack klęczał i kreślił palcem koliste wzory na piasku. Dobiegł ich stłumiony głos Prosiaczka:

– Jesteś całkiem pewien?

– Pójdź sam i się przekonaj – rzekł Jack pogardliwie – szczęśliwej drogi.

– Nie ma obawy.

– Ten zwierz ma zęby – powiedział Ralf- i wielkie czarne oczy.

Zadrżał gwałtownie. Prosiaczek zdjął okulary z jednym szkłem i zaczął je przecierać.

– Co teraz zrobimy?

Ralf spojrzał w stronę granitowej płyty. Wśród drzew jaśniała koncha, biała plamka w miejscu, gdzie miało ukazać się słońce. Odgarnął z czoła strzechę włosów.

– Nie wiem.

Przypomniał sobie paniczną ucieczkę po zboczu góry.

– Szczerze mówiąc myślę, że nie potrafimy pokonać tak wielkiego zwierza. Możemy dużo gadać, ale nie potrafilibyśmy zabić nawet tygrysa. Ucieklibyśmy. Nawet Jack by uciekł. Jack wciąż patrzył w piasek.

– A moi myśliwi?

Z cienia przy szałasach wyśliznął się Simon. Ralf zignorował pytanie Jacka. Wskazał żółtawy poblask nad wodami.

– Póki jest jasno, jesteśmy odważni. A potem? Teraz to coś siedzi przy ognisku, jakby mu specjalnie zależało, żebyśmy nie mogli dawać znaków…

Bezwiednie załamał ręce. Ciągnął dalej podniesionym głosem:

– Więc nie możemy rozpalić ogniska sygnalnego… Jesteśmy straceni.

Nad wodą pojawił się złoty punkcik i w jednej chwili całe niebo pojaśniało.

– A moi myśliwi?

– Dzieciaki uzbrojone w kije.

Jack zerwał się raptownie. Twarz miał czerwoną, gdy odchodził. Prosiaczek włożył okulary z jednym szkłem i spojrzał na Ralfa.

– Widzisz, co zrobiłeś? Obraziłeś jego myśliwych.

– Och, zamknij się!

Rozmowę przerwały nieudolne dźwięki muszli. Jakby wyśpiewując pieśń pochwalną wschodzącemu słońcu, Jack stał i trąbił, aż w szałasach powstał ruch i na granitową płytę zaczęli wchodzić myśliwi, a maluchy pobeczały się, co im się ostatnio dość często zdarzało. Ralf i Prosiaczek wstali posłusznie i poszli w stronę granitowej płyty.

– Gadanie – rzekł Ralf gorzko – nic, tylko gadanie i gadanie, i gadanie.

Wziął konchę od Jacka.

– To zebranie…

Jack mu przerwał:

– Ja je zwołałem.

– Gdybyś ty go nie zwołał, sam bym to zrobił. Ty tylko zatrąbiłeś.

– Czy to nie znaczy, że…

– Och, bierz ją sobie! Gadaj!

Ralf wcisnął konchę w ręce Jacka, a sam usiadł na pniu palmy.

– Zwołałem to zebranie – zaczął Jack – z wielu przyczyn. Po pierwsze, wiecie już, że widzieliśmy zwierza. Podczołgaliśmy się. Byliśmy o parę stóp od niego. Podniósł głowę i popatrzył na nas. Nie wiemy, co on robi. Nie wiemy nawet, co to za zwierz…

– On wychodzi z morza…

– Z ciemności…

– Z drzew…

– Cicho! – krzyknął Jack. – Słuchajcie. Ten zwierz siedzi na górze i…

– Może czeka…

– Poluje…

– Tak, poluje.

– Poluje – powiedział Jack. Przypomniał sobie swoje dawne lęki w lesie. – Tak. Ten zwierz jest łowcą. Tylko… Zamknąć się! Następna rzecz to, że nie możemy go zabić. A jeszcze jedno, Ralf powiedział, że moi myśliwi są do niczego.

– Wcale tego nie mówiłem!

– Ja trzymam konchę. Ralf uważa was za tchórzy, którzy uciekają przed odyńcem i przed zwierzem. To jeszcze nie wszystko.

Przez granitową płytę przeszło niby westchnienie, jakby każdy przewidywał, co się teraz stanie. Głos Jacka rozlegał się znowu, drżący, lecz zdecydowany, wdzierający się w nieprzyjazną ciszę.

– On jest jak Prosiaczek. Mówi zupełnie jak Prosiaczek. Nie jest prawdziwym wodzem.

Przycisnął konchę do piersi.

– On sam jest tchórzem.

Na chwilę urwał i zaraz zaczął mówić dalej:

– Na szczycie góry, jak my z Rogerem poszliśmy naprzód, on został z tyłu.

– Ja też poszedłem!

– Ale później.

Dwaj chłopcy patrzyli na siebie złowrogo spoza firanek włosów.

– Ja też poszedłem – powiedział Ralf – a potem uciekałem, i ty uciekałeś.

– No, to nazwij mnie tchórzem.

Jack zwrócił się do myśliwych:

– On nie jest myśliwym. Nigdy nie zdobył dla nas mięsa. Nie jest wójtem klasowym i nic o nim nie wiemy. Wydaje tylko rozkazy i chce, żebyśmy go tak za nic słuchali. Całe to gadanie…

– Całe to gadanie! – krzyknął Ralf. – Gadanie, gadanie! Kto chciał gadać? Kto zwołał to zebranie?

Jack odwrócił się, twarz miał czerwoną, brodę wysuniętą naprzód. Spojrzał spode łba na Ralfa.

– Więc dobra – rzekł tonem znaczącym, groźnym – dobra.

Jedną ręką przycisnął konchę do piersi, a wskazującym palcem drugiej przeszył powietrze.

– Kto uważa, że Ralf nie powinien być wodzem?

Spojrzał wyczekująco na skupionych wokół chłopców, którzy jakby skamienieli. Pod palmami zapanowała śmiertelna cisza.

– Ręka do góry – krzyknął Jack – kto nie chce, żeby Ralf był wodzem?

Cisza trwała nadal, nie zakłócona, ciężka, pełna wstydu. Powoli czerwień zaczęła odpływać z policzków Jacka i zaraz powróciła z bolesną gwałtownością. Chłopiec zwilżył językiem wargi i odwrócił głowę, aby uniknąć wstydliwego zetknięcia się z ich wzrokiem.

– Ilu uważa, że…

Głos uwiązł mu w krtani. Trzymające konchę dłonie zaczęły drżeć. Odchrząknął i powiedział głośno:

– Więc dobra.