Wraz z upływem krwi atak Simona przeszedł w odrętwienie. Leżał na macie z pnączy, a tymczasem nadszedł wieczór i w chmurach ciągle przetaczało się dudnienie. Wreszcie chłopiec ocknął się i zobaczył niewyraźnie tuż przy swojej twarzy ciemną ziemię. Leżał dalej nieruchomo z policzkiem przy ziemi, tępo wpatrzony przed siebie. Potem obrócił się, podciągnął stopy i chwycił się pnączy, żeby się podnieść. Gdy targnął pnączami, muchy zerwały się z gniewnym bzyczeniem z flaków i zaraz przylgnęły do nich znowu. Simon stanął na nogi. Światło było jakieś pozaziemskie. Władca Much wyglądał niby czarna kula na patyku.
Simon powiedział głośno w stronę polanki:
– Co innego można zrobić?
Nie było odpowiedzi. Odwrócił się i wpełzł przez pnącza w mrok lasu. Szedł między drzewami z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu i krwią zakrzepłą wokół ust. Czasem tylko, gdy rozsuwał pnącza i obierał dalszą drogę według ukształtowania terenu, usta układały mu się w bezgłośne słowa.
Niebawem pnącza przerzedziły się i tu, i ówdzie między drzewa padały z nieba rzadkie plamy perłowego światła. Był to grzbiet wyspy, lekkie wzniesienie u podnóża góry, gdzie kończyła się niezgłębiona dżungla. Otwartą przestrzeń przeplatały krzaki i ogromne drzewa i w miarę jak las stawał się rzadszy, teren wznosił się coraz bardziej stromo. Simon wciąż szedł, chwiejąc się czasem ze zmęczenia, lecz nie ustając. W oczach nie miał zwykłej wesołości i szedł z jakimś ponurym zdecydowaniem, jak starzec.
Zatoczył się pod nagłym uderzeniem wiatru i wówczas, spostrzegł, że stoi na nagiej skale pod miedzianym niebem. Stwierdził, że ledwie powłóczy nogami i boli go język. Gdy wiatr dosięgnął wierzchołka góry, Simon zauważył jakiś ruch, trzepotanie czegoś błękitnego na tle burych chmur. Piął się z trudem naprzód, a wiatr znów uderzył, tym razem mocniejszy, i targnął koronami drzew, aż się ugięły i zaszumiały. Jakaś zgięta w pałąk postać na wierzchołku rozprostowała się nagle i spojrzała na Simona z góry. Chłopiec schylił głowę i mozolnie piął się dalej.
Muchy również znalazły ową postać. Spłoszone ruchem zrywały się na krótką chwilę tworząc ciemną chmurę wokół jej głowy. Potem, gdy błękitna czasza spadochronu opadała i tęga postać skłaniała się z westchnieniem ku przodowi, znów ją obsiadały.
Simon poczuł, że uderza kolanami w skałę. Podczołgał się bliżej i wkrótce zrozumiał. Plątanina linek wyjawiła mu mechanikę tej całej parodii; przyjrzał się białym kościom policzkowym, zębom, kolorom rozkładu. Zobaczył, jak guma i płótno niemiłosiernie krępują to nieszczęsne ciało, które już powinno ulec rozpadowi. Potem znowu powiał wiatr i postać uniosła się, skłoniła i zionęła na Simona smrodem. Simon stanął na czworakach i zwymiotował wszystko, co miał w żołądku. Następnie zabrał się do linek spadochronu; wyplątał je ze skał i uwolnił postać od zniewagi wiatru.
Wreszcie odwrócił się i spojrzał ku plaży. Ognisko koło granitowej płyty zgasło, a w każdym razie nie dymiło. Nieco dalej, za rzeczką, przy wielkim odłamie skały, unosiła się ku niebu cienka strużka dymu. Lekceważąc muchy zrobił z dłoni daszek nad oczami i wytężył wzrok. Nawet z tej odległości zdołał stwierdzić, że przy ognisku była większość chłopców, jeżeli nie wszyscy. A więc przenieśli obóz na inne miejsce, dalej od zwierza. Myśląc o tym spojrzał na cuchnące zwłoki obok siebie. Zwierz, choć straszny, jest całkiem nieszkodliwy, i trzeba o tym jak najszybciej wszystkich powiadomić. Ruszył w dół, lecz nogi ugięły się pod nim. Zebrał wszystkie siły i słaniając się zaczął schodzić.
– Popływajmy – rzekł Ralf – to jedno nam zostało.
Prosiaczek badał przez soczewkę groźne niebo.
– Nie podobają mi się te chmury. Pamiętasz, jak lało zaraz po naszym wylądowaniu?
– Znowu będzie lalo.
Ralf skoczył do wody. Na skraju basenu bawiło się kilku maluchów, próbując znaleźć ulgę w wodzie, która była gorętsza od krwi. Prosiaczek zdjął okulary, zanurzył się ostrożnie i włożył je z powrotem. Ralf wypłynął na powierzchnię i prysnął na niego wodą.
– Uważaj, moje okulary! – krzyknął Prosiaczek. – Jak mi je oblejesz, będę musiał wyjść i wytrzeć.
Ralf znowu puścił strugę wody na Prosiaczka i nie trafił. Roześmiał się pewien, że Prosiaczek jak zwykle wycofa się potulnie w pełnym boleści milczeniu. On jednak zaczął tłuc rękami wodę.
– Przestań! – wrzasnął. – Słyszysz?
Z wściekłością bryzgał wodą w twarz Ralfa.
– Dobrze już, dobrze – powiedział Ralf. – Nie wścieklij się.
Prosiaczek przestał tłuc wodę.
– Głowa mnie boli. Chciałbym, żeby się ochłodziło.
– Żeby zaczął padać deszcz.
– Żebyśmy mogli znaleźć się w domu.
Prosiaczek położył się na pochyłym brzegu basenu. Brzuch mu zapadł, a osiadłe na nim kropelki wody zaczęły obsychać Ralf puścił strugę wody w niebo. Położenie słońca można było odgadnąć po świetlistej plamce pośród chmur. Ukląkł w wodzie i rozejrzał się.
– Gdzie są wszyscy?
Prosiaczek siadł.
– Pewnie w szałasach.
– Gdzie Samieryk?
– 1 Bill?
Prosiaczek wskazał na granitową płytę.
– Poszli tam. Do Jacka na ucztę.
– Niech sobie idą – rzekł Ralf z zakłopotaniem. – Co mnie to obchodzi!
– Żeby zjeść kawałek mięsa…
– I polować – powiedział Ralf- i bawić się w szczep dzikich i pomalować się barwami wojennymi.
Prosiaczek grzebał pod wodą nogą w piasku i nie patrzył na Ralfa.
– Może i my powinniśmy tam pójść…
Ralf spojrzał na niego szybko i Prosiaczek zaczerwienił się.
– Żeby… żeby upewnić się, że nic złego się nie stanie.
Ralf wypuścił strugę wody z ust.
Gdy Ralf i Prosiaczek zbliżali się do gromady Jacka, z daleka już słyszeli wrzawę. W miejscu, gdzie palmy zostawiły szeroki pas ziemi pomiędzy brzegiem a lasem, rosła trawa. Nieco niżej leżał biały piach namieciony poza linię przypływu, ciepły, suchy, zdeptany. Za tą połacią piachu była skała opadająca ku lagunie. Za skałą znowu wąska wstęga piachu, a dalej już woda. Na skale płonęło ognisko i tłuszcz z pieczonego mięsa skapywał w niewidoczne płomienie. Wszyscy chłopcy z wyspy, oprócz Ralfa, Prosiaczka i Simona oraz dwóch zajmujących się pieczeniem mięsa, byli na murawie. Śmiali się, śpiewali, leżeli lub siedzieli trzymając w rękach mięso. Sądząc jednak po zatłuszczonych twarzach jedzenie mięsa było już na ukończeniu. Niektórzy popijali wodę z łupin kokosowych. Przed rozpoczęciem uczty przywleczono na środek murawy ogromną kłodę i Jack siedział na niej wymalowany i ustrojony niby jakiś bożek. Przy nim, na świeżych liściach, leżał stos mięsa, owoców i łupiny kokosowe napełnione wodą.
Prosiaczek i Ralf doszli do skraju trawiastej przestrzeni i chłopcy zauważywszy ich zaczęli po kolei milknąć. Tylko jeden stojący koło Jacka coś mówił. Potem umilkł nawet on i Jack odwrócił się. Przez chwilę patrzył na Ralfa i Prosiaczka, a trzask palącego się drzewa był najgłośniejszym dźwiękiem, jaki słychać było ponad rafą. Ralf odwrócił wzrok, a Sam, sądząc, że Ralf patrzy na niego oskarżające, opuścił ogryzioną kość z nerwowym chichotem. Ralf zrobił krok naprzód, szepnął coś cicho do Prosiaczka i obaj zachichotali jak Sam. Podnosząc wysoko nogi na piasku Ralf szedł dalej. Prosiaczek usiłował gwizdać.