Выбрать главу

Koło północy deszcz ustał i chmury odpłynęły, a niebo znów się rozjątrzyło niewiarygodnymi kagankami gwiazd. Potem wiatr zamarł i słychać było tylko szmer wody, która wydobywała się ze szczelin w skalach i ściekała z liści na brunatną glebę wyspy. Powietrze było chłodne, wilgotne i przejrzyste i wkrótce nawet szmer wody ustał. Zwierz leżał nieruchomo na bielejącej plaży, a plamy wokół niego wciąż się powiększały.

Krawędź laguny zabłysła smugą fosforescencji, która postępowała ledwie dostrzegalnie, w miarę jak nadciągała fala przypływu. Czysta woda odzwierciedlała czyste niebo i kanciaste konstelacje gwiazd. Linia fosforescencji wzdymała się wokół ziarenek piasku i drobnych kamyczków, chwilę trzymała je w dołkach, a potem nagle z niedosłyszalnym westchnieniem przyjmowała do swojego wnętrza i sunęła dalej.

W przybrzeżnej płyciźnie postępująca jasność pełna była dziwnych księżycowojasnych istot o ognistych oczach. Większe kamienie okryły się pęcherzykami, niby warstwą pereł. Wody przypływu sięgały pożłobionego deszczem piasku i wygładziły wszystkie nierówności powłoczką srebra. Liznęły pierwszą z plam, które wyciekły ze zmaltretowanego ciała, i lśniące stworzonka utworzyły przy niej świetliste pasemko. Woda uniosła się wyżej i ozdobiła blaskiem szorstkie włosy chłopca. Kontur policzka zaznaczył się linią srebra, a przegięcie barku stało się marmurową rzeźbą. Dziwne stworzonka o ognistych oczach i ciałach z księżycowej mgiełki zaczęły się krzątać wokół głowy. Ciało dźwignęło się o ułamek cala i z ust wydobyła się z chlupotem banieczka powietrza. Obróciło się łagodnie na bok.

Za pociemniałym załomem światła trwała nieustanna praca słońca i księżyca; i warstewka wody na planecie Ziemi wydęła się lekko w jednym miejscu, wstrzymana w obrocie, któremu podlegała okryta nią bryła. Oblamowane lśniącą obwódką wścibskich stworzonek, srebrzyste, jak niezachwiane konstelacje ponad nim, ciało Simona spłynęło ku otwartemu morzu.

MUSZLA I OKULARY

Prosiaczek pilnie śledził nadchodzącą postać. Stwierdził ostatnio, że wyraźniej widzi, jeśli zdejmie okulary i przyłoży soczewkę do drugiego oka; ale nawet kiedy patrzył lepszym okiem, Ralf pozostał Ralfem. Wyszedł spomiędzy palm kokosowych, kulejący, brudny, z zeschłymi liśćmi uczepionymi płowej czupryny. Jedno oko wyglądało jak szpareczka w olbrzymim policzku, na prawym kolanie widniał wielki strup. Zatrzymał się na chwilę i przyjrzał sylwetce na granitowej płycie.

– Prosiaczek? Tylko ty zostałeś?

– Nie. Jest kilku maluchów.

– Ci się nie liczą. Żadnych starszaków?

– Och… Samieryk. Poszli po drzewo.

– Nikt więcej?

– Nikt.

Ralf wspiął się ostrożnie na granitową płytę. Szorstka trawa jeszcze była wydeptana w miejscu, gdzie chłopcy się gromadzili; biała delikatna koncha wciąż połyskiwała koło wyślizganego pnia. Ralf usiadł w trawie naprzeciw konchy i miejsca wodza. Prosiaczek ukląkł z lewej strony Ralfa i długą chwilę milczeli.

W końcu Ralf chrząknął i coś wyszeptał.

Prosiaczek spytał równie cicho:

– Co mówisz?

Ralf zdołał wykrztusić:

– Simon.

Prosiaczek nic nie odrzekł, tylko pokiwał poważnie głową. Siedzieli tak patrząc zamglonym wzrokiem na miejsce wodza i migocącą lagunę. Zielone blaski i plamki słońca tańczyły na ich brudnych ciałach.

Wreszcie Ralf wstał i podszedł do konchy. Wziął muszlę pieszczotliwie w obie dłonie i ukląkł oparty o pień.

– Prosiaczku.

– Co?

– Co robić?

Prosiaczek wskazał ruchem głowy konchę.

– Mógłbyś…

– Zwołać zebranie?

Wypowiadając te słowa Ralf roześmiał się nagle, a Prosiaczek zmarszczył brwi.

– Wciąż jesteś wodzem.

Ralf znowu się zaśmiał.

– Jesteś. Przewodzisz nam.

– Mam konchę.

– Ralf! Przestań się tak śmiać. Zupełnie nie ma czego, Ralf.

Co sobie inni pomyślą?

Ralf przestał. Trząsł się cały.

– Prosiaczku.

– Co?

– To był Simon.

– Mówiłeś już.

– Prosiaczku.

– No?

– To było morderstwo.

– Przestań! – krzyknął Prosiaczek ostro. – Co dobrego przyjdzie z takiego gadania?

Poderwał się i stanął nad Ralfem.

– Było ciemno. Był ten… ten cholerny taniec. Były błyskawice, pioruny, deszcz. Baliśmy się!

– Ja się nie bałem – powiedział Ralf wolno – ja… nie wiem, co się ze mną działo.

– Baliśmy się! – krzyknął Prosiaczek zapalczywie. – Wszystko się mogło stać. To nie było… to, co mówisz…

Gestykulował szukając odpowiedniego słowa.

– Och, Prosiaczku!

Głos Ralfa, cichy i zdławiony, przerwał gestykulację Prosiaczka. Prosiaczek schylił się i nastawił ucha. Ralf, trzymając w dłoniach konchę, kiwał się w tył i w przód.

– Nie rozumiesz, Prosiaczku? To, co zrobiliśmy…

– Może on jeszcze…

– Nie.

– Może tylko udawał?

Głos uwiązł Prosiaczkowi w krtani, gdy ujrzał twarz Ralfa.

– Ty byłeś na zewnątrz. Na zewnątrz kręgu. Właściwie stałeś z boku. Nie widziałeś, co my… co oni zrobili?

W jego głosie brzmiał wstręt, a zarazem jakby gorączkowe podniecenie.

– Nie widziałeś, Prosiaczku?

– Niezupełnie. Mam teraz tylko jedno oko. Chyba wiesz o tym.

Ralf nie przestawał się kiwać.

– To był wypadek – powiedział nagle Prosiaczek – nic innego. Wypadek. – Głos jego znów nabrał ostrości. – Przylazł po ciemku… wcale nie musiał zakradać się po nocy. Miał bzika. Sam sobie winien. – Znów strzepnął gwałtownie rękami. – To był wypadek.

– Ty nie widziałeś, co oni…

– Słuchaj, Ralf. Musimy o tym zapomnieć. Rozpamiętywanie nic nam nie da, rozumiesz mnie?

– Boję się. Chcę do domu. Boże, jak ja chcę do domu.

– To był wypadek – powtórzył Prosiaczek z uporem – i nic więcej.

Dotknął nagiego ramienia Ralfa, a Ralf zadrżał od tego dotknięcia.

– Słuchaj, Ralf – Prosiaczek szybko rozejrzał się wokół, a potem nachylił się do jego ucha – nie mów, że braliśmy udział w tańcu. Przynajmniej Samierykowi.

– Ale przecież braliśmy! Wszyscy, jak jesteśmy!

Prosiaczek potrząsnął głową.

– Ale dopiero na końcu. Po ciemku nikt tego nie zauważył.

Przecież sam mówiłeś, że ja byłem na zewnątrz…

– Ja też – bąknął Ralf. – Ja też byłem na zewnątrz.

Prosiaczek skwapliwie przytaknął.

– To prawda. Byliśmy na zewnątrz. Nic żeśmy nie robili i nic nie widzieli.

Prosiaczek umilkł, a potem ciągnął dalej:

– Będziemy sobie żyli sami, nasza czwórka…

– Czwórka. To za mało, żeby utrzymać ogień,

– Spróbujemy. Widzisz? Już rozpaliłem.

Z lasu wyszedł Samieryk wlokąc wielką kłodę. Cisnął ją koło ogniska i skierował się w stronę basenu. Ralf zerwał się na nogi.

– Hej, wy!

Bliźniacy zatrzymali się, ale zaraz ruszyli dalej.

– Oni idą się kąpać, Ralf.

Bliźniacy byli bardzo zaskoczeni widokiem Ralfa. Zaczerwienili się i unikali jego wzroku.

– Och! Co za spotkanie, Ralf.

– Właśnie byliśmy w lesie…

– …żeby znaleźć drzewo na ognisko…

– …zbłądziliśmy wczoraj w nocy.

Ralf patrzył na swoje palce u nóg.