Ralf krzyknął drżącym głosem: – Maluchy, spać! Biliśmy się z tamtymi chłopakami. Teraz idźcie spać.
Podszedł Samieryk i przyjrzał mu się badawczo.
– Nic wam się nie stało?
– Chyba nie…
– …ja dostałem w kość.
– Ja też. A jak Prosiaczek?
Wyciągnęli go z rumowiska i posadzili pod drzewem. Noc była chłodna i nie kryła w sobie żadnej grozy. Oddech chłopca stał się troszkę swobodniejszy.
– Dostało ci się, Prosiaczku?
– Nie bardzo.
– To był Jack i jego myśliwi – powiedział Ralf z goryczą. – Czemu nie mogą zostawić nas w spokoju?
– Daliśmy im nauczkę – chwalił się Sam. Uczciwość kazała mu dodać: – Przynajmniej wy. Ja się zaszyłem w kąt.
– Ja jak jednemu przygrzałem, to mnie popamięta – rzekł Ralf – sprałem go na kwaśne jabłko. Nieprędko przyjdzie drugi raz się bić.
– Ja też – powiedział Eryk. – Jak się zbudziłem, ktoś mnie zaczął grzmocić w twarz. Mam zdaje się całą pokrwawioną.
Ale go w końcu wykończyłem.
– Coś mu zrobił?
– Podniosłem nogę – rzekł Eryk z dumą – i wyrżnąłem kolanem w piguły. Szkoda, że nie słyszeliście, jak wrzeszczał. Ten też nieprędko tu wróci. Daliśmy im dobry wycisk.
Ralf poruszył się nagle, ale usłyszał, że Eryk coś manipuluje w ustach.
– Co ci się stało?
– Nic, tylko ząb mi się rusza.
Prosiaczek podciągnął kolana pod brodę.
– Jak się czujesz, Prosiaczku?
– Myślałem, że przyszli po konchę.
Ralf przebiegł przez bielejącą w mroku plażę i wskoczył na granitową płytę. Koncha nadal połyskiwała koło miejsca wodza. Popatrzył na nią chwilę i wrócił do Prosiaczka.
– Nic wzięli konchy.
– Wiem. Wcale nie przyszli po nią. Przyszli po coś innego.
Ralf… co ja teraz zrobię?
Tymczasem trzy postacie podążały łukiem plaży do Skalnego Zamku. Trzymały się z dala od lasu biegnąc nad samą wodą. Chwilami podśpiewywały cicho; czasem wywijały młynka nad postępującą smugą fosforescencji. Prowadził je wódz, biegnący równym krokiem, upojony swym zwycięstwem. Był teraz prawdziwym wodzem. Zrobił włócznią parę pchnięć w powietrzu. W lewej dłoni huśtały się Prosiaczkowe okulary z rozbitym jednym szkłem.
SKALNY ZAMEK
W krótkim chłodzie zarania przy czarnej plamie znaczącej miejsce ogniska zebrało się czterech chłopców. Ralf klęczał i dmuchał w węgle. Szare kłapcie fruwały na wszystkie strony pod jego tchnieniem, ale nie zabłysła pośród nich nawet najmniejsza iskierka. Bliźniacy przypatrywali się temu z niepokojem, a Prosiaczek siedział z twarzą bez wyrazu, odgrodzony świetlnym murem swej krótkowzroczności. Ralf dmuchał, aż mu z wysiłku dzwoniło w uszach, ale niebawem zastąpił go pierwszy ranny powiew i sypnął mu w oczy popiołem. Ralf kucnął, zaklął i zaczął trzeć załzawione oczy.
– Na nic.
Eryk spoglądał na niego spoza maski skrzepłej krwi. Prosiaczek wytrzeszczał oczy w stronę, skąd dobiegł go głos Ralfa.
– Jasne, że na nic, Ralf. Nie mamy już ogniska.
Ralf przysunął do Prosiaczka twarz.
– Widzisz mnie?
– Troszeczkę.
Ralf zamknął podpuchłe oko.
– Zabrali nam ogień.
W głosie jego zabrzmiała wściekłość. – Ukradli!
– To oni – rzekł Prosiaczek. – Oślepili mnie. To Jack Merridew. Zwołaj zebranie, Ralf, musimy postanowić, co robić.
– Zebranie dla nas samych?
– Nic nam nie pozostało innego. Sam, chodź, będę się ciebie trzymał.
Poszli ku granitowej płycie.
– Zatrąb, Ralf – rzekł Prosiaczek. – Zatrąb, jak najgłośniej potrafisz.
Las zawtórował echem, ptactwo wzbiło się z krzykiem w powietrze, tak jak owego pierwszego poranka przed wiekami. Po obu stronach płyty plaża była puściuteńka. Z szałasów wyszło kilku maluchów. Ralf usiadł na wypolerowanym pniu. Trzej chłopcy stali przed nim. Skinął głową i Samieryk usiadł obok niego. Ralf wsunął konchę w Prosiaczkowe ręce. Ten wziął ostrożnie połyskliwy przedmiot i patrzył na Ralfa.
– No gadaj!
– Wziąłem tę konchę, żeby to powiedzieć. Jestem teraz ślepy i muszę odzyskać swoje okulary. Stały się okropne rzeczy na tej wyspie. Głosowałem na ciebie na wodza. Jesteś jedyny, który tu cokolwiek zrobił. Więc teraz zabierz głos, Ralf, i powiedz nam, co… Bo inaczej…
Urwał pociągając nosem. Ralf zabrał mu konchę.
– Trzeba nam tylko ogniska. Prawda, jakie to proste? Zwykłego dymu, żeby móc ocaleć. Nie jesteśmy przecież dzikusami. A tego dymu nie ma. Każdej chwili może przepływać okręt. Pamiętacie, jak on poszedł sobie polować i ognisko zgasło, i właśnie przepływał okręt? A oni wszyscy myślą, że on najbardziej nadaje się na wodza. Potem stało się to… to… i to także jego wina. Gdyby nie on, nigdy by nie miało miejsca. Teraz Prosiaczek nic nie widzi. Przyszli, zakradli się… – głos Ralfa stał się piskliwy – zakradli się po nocy i zabrali nam ogień. Ukradli. Gdyby poprosili, dalibyśmy im sami. Ale ukradli i teraz nasze ognisko się nie pali, i już nigdy się nie uratujemy. Rozumiecie? Dalibyśmy im ogień sami, ale oni woleli ukraść i…
Urwał, bo ta zastawka w mózgu znowu zaskoczyła. Prosiaczek wyciągnął ręce po konchę.
– Co zamierzasz zrobić, Ralf? Bo to, co mówisz, to tylko gadanie, a nie postanowienie. Chcę odzyskać swoje okulary.
– Właśnie myślę. Gdyby tak pójść do nich, ale przyzwoicie, najpierw się umyć i uczesać… ostatecznie nie jesteśmy dzikusami, a sprawa ocalenia to wcale nie zabawa.
Otworzył zapuchłe oko i spojrzał na bliźniaków.
– Doprowadzimy się do porządku i pójdziemy…
– Powinniśmy wziąć włócznie – rzekł Sam. – Prosiaczek też.
– … bo mogą nam się przydać.
– Ja trzymam konchę!
Prosiaczek podniósł w górę muszlę.
– Możecie sobie wziąć włócznie, jeżeli chcecie, ale ja nie wezmę. Bo i po co? I tak będziecie musieli mnie prowadzić jak psa. Tak, śmiejecie się. Śmiejcie się dalej. Są tu tacy na tej wyspie, co się śmieją ze wszystkiego. I co z tego wyszło? Co sobie o tym pomyślą starsi? Simon zamordowany. A gdzie ten maluch z myszką na twarzy? Kto go później widział?
– Prosiaczku! Zaczekaj!
– Trzymam konchę. Pójdę do tego Jacka Merridewa i powiem, co o nim myślę.
– Lepiej uważaj.
– A co gorszego może mi zrobić po tym, co dotychczas zrobił? Już ja mu nagadam. Pozwól mi, Ralf, zabrać konchę. Pokażę mu, że nie wszystko ma. Przerwał na chwilę i spojrzał na mgliste postacie przed sobą. Słuchał go wydeptany w trawie kształt dawnego zgromadzenia.
– Pójdę do niego z konchą w rękach. Wyciągnę ją przed siebie. Spójrz, powiem, jesteś silniejszy ode mnie i nie masz astmy. Masz, powiem, dwoje zdrowych oczu. Ale nie proszę cię, żebyś mi oddał okulary, nie proszę o żadną łaskę. Nie proszę cię, żebyś się zlitował, bo jesteś silniejszy, ale bo tak należy. Powiem, musisz mi oddać moje okulary. Prosiaczek umilkł, zaczerwieniony i drżący. Szybko oddał Ralfowi konchę, jakby chcąc jej się najspieszniej pozbyć, i otarł z oczu łzy. Otaczały ich zielone blaski, a koncha leżała u stóp Ralfa, biała i delikatna. Na jej łagodnej krzywiźnie błyszczała niby gwiazda łza, której Prosiaczek nie zdołał powstrzymać. W końcu Ralf wyprostował się i odgarnął włosy.
– Dobra. To znaczy… możesz spróbować, jeśli chcesz. Pójdziemy z tobą.
– Będzie wymalowany – rzekł Sam bojaźliwie. – Wiecie, jaki jest, gdy się…
– … nie będzie się nami przejmował…