Выбрать главу

Bliźniacy dali susa w stronę Ralfa i stanęli między nim a wejściem. Ralf odwrócił się szybko. Od strony lasu zbliżał się Jack, którego poznali po wzroście i rudej czuprynie. Po jego bokach prężyli się dwaj myśliwi. Wszyscy trzej byli wymalowani na czarno i zielono. Za nimi w trawie leżała wypatroszona świnia z odciętym łbem.

Prosiaczek jęknął:

– Ralf! Nie zostawiaj mnie!

Z przesadną ostrożnością przycisnął się do skały obejmując ją rękami. Chichot dzikich przeszedł w głośny, pogardliwy śmiech.

Jack przekrzyczał tę wrzawę:

– Wynoś się stąd, Ralf! Idź na swoją stronę wyspy. To jest moja strona i mój szczep. Zostaw mnie w spokoju.

Drwiny ustały.

– Zwędziłeś Prosiaczkowi okulary – wypowiedział Ralf bez tchu. – Musisz je oddać.

– Muszę? Kto mi każe?

Ralf wybuchnął gniewem.

– Ja! Wybraliście mnie na wodza. Nie słyszałeś konchy?

Zrobiłeś nam świństwo… gdybyś nas poprosił, sami dalibyśmy wam ogień…

Krew napłynęła mu do twarzy i pulsowała w napuchniętym oku.

– Mogłeś dostać ogień, kiedy tylko chciałeś. Ale ty podkradłeś się jak złodziej i ukradłeś Prosiaczkowi okulary.

– Powtórz to, co powiedziałeś!

– Złodziej! Złodziej!

Prosiaczek wrzasnął:

– Ralf! Uważaj na mnie!

Jack skoczył i dźgnął Ralfa włócznią w pierś. Ralf jednak przewidział ten cios i sparował go. Potem odwinął się i wyrżnął Jacka końcem włóczni w ucho. Zwarli się, ciężko dysząc, napierając na siebie i rzucając złowrogie spojrzenia.

– Kto jest złodziej?

– Ty!

Jack odskoczył i zamachnął się na Ralfa włócznią. Rąbali teraz włóczniami jak szablami, nie śmiejąc użyć śmiercionośnych ostrzy. Cios trafił na włócznię Ralfa i ześliznął się po niej zadając mu w palce paraliżujący ból. Potem znów się rozdzielili stając w zmienionej pozycji, Jack po stronie Skalnego Zamku, Ralf na zewnętrznej, od wyspy.

Obaj dyszeli ciężko.

– No to chodź…

– To chodź…

Srożyli się wojowniczo naprzeciwko siebie, ale na odległość uniemożliwiającą walkę.

– Chodź, to zobaczysz, jak dostaniesz!

– Ty chodź…

Tymczasem Prosiaczek, trzymając się kurczowo skały, starał się zwrócić na siebie uwagę Ralfa. Ralf przysunął się do niego i pochylił, ale nie spuszczał czujnego oka z Jacka.

– Ralf… nie zapominaj, po cośmy tu przyszli. Ognisko. Moje okulary.

Ralf skinął głową. Mięśnie mu się rozluźniły i stanął swobodnie, wbijając koniec włóczni w ziemię. Jack przypatrywał mu się niezgłębiony pod maską farby. Ralf rzucił okiem ku skalnym wieżycom, potem na grupę dzikich.

– Słuchajcie. Przyszliśmy, żeby wam coś powiedzieć. Po pierwsze, musicie oddać Prosiaczkowi okulary. On bez nich nic nie widzi. To nie zabawa…

Szczep dzikich zachichotał i Ralf zapomniał, o czym chciał mówić. Odsunął włosy z oczu i patrzył na zielono-czarną maskę, starając się sobie przypomnieć, jak Jack naprawdę wygląda.

Prosiaczek szepnął:

– Ognisko.

– No tak. A druga sprawa to ognisko. Muszę to powtórzyć jeszcze raz. Powtarzam wam to raz po raz, odkąd spadliśmy na tę wyspę.

Podniósł włócznię i wskazał nią dzikich.

– Nasza jedyna szansa ocalenia to cały dzień podtrzymywać ogień. Może jakiś okręt spostrzeże dym, podpłynie i zabierze nas do domu. A bez tego dymu musimy czekać, aż okręt przypłynie przez przypadek. Możemy tak czekać całe lata, aż zrobimy się starzy…

Wśród dzikich trysnął śmiech – drżący, srebrzysty, nierzeczywisty śmiech, i odbił się w skałach echem. Gniew wstrząsnął Ralfem. Głos mu się załamał.

– Czy nie rozumiecie, malowane błazny? Sam, Eryk, Prosiaczek i ja to za mało. Próbowaliśmy utrzymać ogień, ale nie potrafiliśmy. A wy tylko bawicie się i polujecie…

Wskazał włócznią nad ich głowy, gdzie w perłowym powietrzu rozpływała się smużka dymu.

– Spójrzcie na to! To ma być ognisko sygnalne? To jest ognisko do gotowania jedzenia. Zaraz napchacie sobie brzuchy i skończy się dym. Czy wy nie rozumiecie? Tam każdej chwili może pokazać się okręt…

Urwał, pokonany milczeniem i ufarbowaną anonimowością grupy strzegącej wejścia.

Wódz otworzył różowe usta i odezwał się do Samieryka, który stał pomiędzy nim a jego szczepem:

– Hej, wy! Cofnijcie się do tyłu.

Nikt mu nie odpowiedział. Bliźniacy, zaskoczeni, patrzyli na siebie, a uspokojony zaprzestaniem bójki Prosiaczek ostrożnie wstał. Jack spojrzał na Ralfa, a potem znów na bliźniaków.

– Chwytać ich

Nikł się nic poruszył. Jack krzyknął gniewnie:

– Powiedziałem: chwytać ich!

Nerwowo i niezręcznie dzicy otoczyli Samieryka. Znów rozległ się srebrzysty śmiech. Samieryk zdobył się na protest cywilizowanych ludzi.

– No co!

– … słowo daję!

Zabrano im włócznie.

– Związać ich!

Ralf krzyknął rozpaczliwie do zielono-czarnej maski:

– Jack!

– Dalej! związać ich!

Wyczuwszy odrębność Samieryka, grupa dzikich zdała sobie sprawę z własnej mocy. Podnieceni, niezgrabnie powalili bliźniaków na ziemię. Jack działał jak natchniony. Wiedział, że Ralf spróbuje odsieczy. Zatoczył włócznią młynka poza siebie, aż zafurczała w powietrzu, i Ralf ledwie zdołał odparować cios. Za nimi szczep i bliźniacy utworzyli rozwrzeszczaną, podrygującą kupę. Prosiaczek znów się skulił. Potem dzicy odstąpili odsłaniając leżących na ziemi bliźniaków. Jack zwrócił się do Ralfa mówiąc przez zaciśnięte zęby:

– Widzisz? Robią, co im każę.

Znowu zrobiło się cicho. Bliźniacy leżeli skrępowani, a szczep patrzył na Ralfa ciekawy, co teraz zrobi. Ralf przebiegł po nich wzrokiem spoza grzywy włosów, potem spojrzał na mizerny dym.

Porwał go gniew. Wrzasnął do Jacka:

– Jesteś bydlę, świnia i złodziej!

Natarł na niego.

Jack, wiedząc, że to kryzys, natarł również. Zderzyli się ze sobą i odskoczyli. Jack wyrżnął Ralfa pięścią w ucho, ale aż jęknął, gdy dostał cios w brzuch. Potem stali naprzeciwko siebie zdyszani i wściekli, lecz onieśmieleni wzajemną zajadłością. Zdali sobie nagle sprawę z towarzyszącej ich walce wrzawy – zagrzewających przenikliwych krzyków dzikich.

Do Ralfa dotarł głos Prosiaczka:

– Dajcie mi coś powiedzieć!

Stał w pyle walki, a kiedy szczep zorientował się w jego zamiarze, przenikliwe wrzaski zmieniły się w nieustający gwizd.

Prosiaczek uniósł konchę i gwizd nieco ustał, ale za chwilę zabrzmiał z jeszcze większą siłą.

– Trzymam konchę!

Zaczął krzyczeć:

– Mówię wam, że trzymam konchę!

Nieoczekiwanie zrobiła się cisza; szczep chciał się dowiedzieć, co zabawnego ma do powiedzenia Prosiaczek.

Cisza i milczenie; ale w tym milczeniu Ralf usłyszał dziwny dźwięk przy swojej głowie. Nastawił ucha i znów go usłyszał; słabiutki świst w powietrzu. Ktoś rzucał kamieniami. To Roger. Jedną ręką rzucał, a drugiej nie spuszczał z lewara. Pod nim, w dole, Ralf wyglądał jak zmierzwiona strzecha włosów, a Prosiaczek jak wór tłuszczu.

– Muszę wam to powiedzieć. Postępujecie jak dzieciaki.

Gwizd podniósł się na nowo i zaraz ucichł, gdy Prosiaczek uniósł białą, czarodziejską muszlę.

– Co lepsze, czy być bandą wymalowanych dzikusów, jak wy, czy rozsądnymi ludźmi, jak Ralf?

Dzicy podnieśli wrzask. Prosiaczek znowu zaczął krzyczeć.

– Co lepsze, prawo i zgoda, czy polowanie i zabijanie?

Znowu wrzawa i znowu świst w powietrzu. Ralf przekrzyczał hałas:

– Co lepsze, prawo i ocalenie, czy polowanie i niszczenie?

Teraz i Jack wrzeszczał i Ralf już nie mógł ich przekrzyczeć. Jack wycofał się ku dzikim i tworzyli teraz zwarty mur jeżący się włóczniami. Zaczęli myśleć o ataku; gotowali się, by zmieść wroga z przejścia. Ralf stał zwrócony do nich trochę bokiem, z włócznią w pogotowiu. Przy nim Prosiaczek trzymał talizman, kruche, lśniące piękno, muszlę. Biła w nich burza wrzasków, śpiew nienawiści. Wysoko nad nimi Roger w delirycznym niepohamowaniu nacisnął całym ciężarem na lewar.