Gdyby Samieryk zajrzał tu pod krzaki i zauważył zarys ludzkiego ciała, pewnie by udał, że nic nie widzi, i nie powiedziałby nikomu. Ralf przytknął policzek do brunatnej ziemi, oblizał spieczone wargi i zamknął oczy. Ziemia leciutko wibrowała; a może to był tylko jakiś dźwięk, ale zbyt cichy, by móc go odróżnić wśród huku ognia i wrzasków dzikich.
Ktoś krzyknął. Ralf oderwał policzek od ziemi i wpatrzył się w przyćmione światło. Na pewno są już blisko, pomyślał i serce mu załomotało. Ukryć się, przebić przez kordon, wspiąć na drzewo – co ostatecznie będzie najlepsze? Cały kłopot w tym, że ma tylko jedno wyjście.
Ogień wciąż się przybliżał. Te salwy wystrzałów to pękające konary a nawet pnie. Głupcy! Głupcy! Pożar już pewnie sięga drzew owocowych… Co będą jutro jedli?
Ralf poruszył się niespokojnie na swym legowisku. Niczego nie ryzykuje! Co mogą mu zrobić? Zbić go? Więc co? Zabić? Kij zaostrzony na obu końcach.
Niespodziewanie bliskie krzyki poderwały go. Z zielonej gęstwiny wypadł spiesznie wymalowany w pasy dzikus i ruszył w stronę jego kryjówki – dzikus z włócznią. Ralf wbił palce w ziemię. Musi się przygotować.
Zaczął manipulować włócznią, żeby skierować ją ostrzem w przód, i dopiero teraz spostrzegł, że jest zaostrzona z obu końców.
Dziki zatrzymał się o kilkanaście kroków i wydał swój okrzyk.
Może w huku ognia słyszy bicie mego serca? Tylko nie krzycz! Przygotuj się!
Dziki podszedł bliżej i dlatego widać go już było tylko od pasa w dół. Tamten kij to koniec jego włóczni. Teraz już go widać od kolan. Tylko nie krzyknij!
Z zarośli za dzikusem wypadło z kwikiem stado świń i pomknęło w las. Ptaki wrzeszczały, myszy piszczały i coś kicającego wpadło pod matę i znikło.
Dziki zatrzymał się na skraju gęstwiny, niedaleko Ralfa, i wydał okrzyk. Ralf podciągnął kolana pod siebie i kucnął. Trzymał w dłoniach kij, kij zaostrzony na obu końcach, kij tak wibrujący w jego rękach, że raz robił się długi, raz krótki, raz lekki, raz ciężki, i znów lekki.
Okrzyk przeleciał od brzegu do brzegu. Dziki ukląkł na skraju gęstwiny – w lesie poza nim zamigotały światełka. Widać kolano opierające się o ziemię. Teraz drugie. Dwie dłonie. Włócznię.
Twarz.
Dziki wpatruje się w ciemność pod matą. Widzi światło z jednej i drugiej strony, ale nie w środku. W środku jest mrok i dziki aż wykrzywia twarz, żeby przeniknąć ten mrok.
Sekundy wydłużają się. Ralf patrzy dzikusowi prosto w oczy.
Tylko nie krzyknij.
Wrócisz.
Teraz cię widzi. Upewnia się. Kij zaostrzony…
Z ust Ralfa wydobył się krzyk strachu, wściekłości i rozpaczy. Zerwał się z przeciągłym pieniącym się wrzaskiem.
Skoczył, przebił się przez zarośla, wypadł na otwartą przestrzeń wrzeszczący, okrwawiony, z bulgotaniem w krtani. Zamachnął się kijem i dziki padł, ale oto ukazali się już inni. Uchylił się przed ciśniętą włócznią, przestał wrzeszczeć i pognał przed siebie. Nagle migocące w przodzie światła złączyły się w jedno i pomruk lasu przeszedł w grzmot, a wielki krzak wprost na jego drodze buchnął ogromnym wachlarzem ognia. Rzucił się w prawo pędząc na skrzydłach rozpaczy. Czuł bijący z lewej strony żar ognia mknącego jak fala przyboju. Za nim podniosły się wrzaski i rozpłynęły wzdłuż linii pościgu, szereg ostrych, krótkich głosów, znak wykrycia. Z prawej strony ukazała się brązowa postać. Zostawił ją w tyle. Biegli wszyscy i wszyscy krzyczeli jak oszaleli. Słyszał, jak przedzierają się z trzaskiem przez poszycie, a z lewej strony wciąż miał przypiekający, jasny grzmot. Zapomniał o ranach, głodzie i pragnieniu, przemienił się cały w strach; beznadziejny strach na skrzydlatych nogach, mknących przez las ku odkrytej plaży. Przed oczami latały mu plamy, które zmieniały się w czerwone koła, a potem rozszerzały szybko i nikły gdzieś za nim. Niosące go jakby cudze nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa i krzyki przybliżały się jak poszarpana krawędź grozy, sięgająca niemal jego głowy.
Potknął się o jakiś korzeń i krzyki jeszcze się wzmogły. Ujrzał wybuchający płomieniem szałas, błysk ognia przy prawym ramieniu i lśnienie wody. Upadł, potoczył się przez piach i legł skulony z ręką wzniesioną obronnym gestem w górę, próbując błagać o litość.
Stanął na chwiejnych nogach przygotowany na dalsze okropności i uniósłszy wzrok ujrzał wielką czapkę z daszkiem. Była to wysoka biała czapka, a nad zielonym cieniem daszka lśniła korona, kotwica i wieniec złotych liści. Zobaczył biały drelich, szlify, rewolwer, rząd pozłacanych guzików na przodzie munduru.
Na piasku stał oficer marynarki patrząc na Ralfa z pełnym czujności zdumieniem. Na plaży za nim dwóch marynarzy przytrzymywało szalupę wrytą dziobem w piach. Na rufie siedział trzeci z automatem w ręku.
Krzyk dzikich zaczął słabnąć i wreszcie całkiem ucichł.
Oficer chwilę przyglądał się Ralfowi, a potem puścił kolbę rewolweru.
– Dzień dobry.
Trochę zawstydzony swoim niechlujnym wyglądem Ralf odpowiedział nieśmiało:
– Dzień dobry.
Oficer skinął głową, jakby uzyskał odpowiedź na jakieś ważne dla siebie pytanie.
– Czy są tu z wami jacyś dorośli… jacyś starsi?
Ralf potrząsnął w milczeniu głową. Odwrócił się w bok. Na plaży, w zupełnym milczeniu, stali półkolem mali chłopcy z ciałami pomazanymi barwną glinką i zaostrzonymi patykami w rękach.
– Nieźle się zabawiacie – powiedział oficer.
Ogień dosięgnął palm kokosowych na plaży i pochłonął je z hałasem. Jakiś płomień oderwał się od całości, skoczył jak akrobata i objął wierzchołki palm nad brzegiem. Niebo było czarne.
Oficer uśmiechnął się wesoło do Ralfa.
– Spostrzegliśmy wasz dym. Co wy tu robicie? Prowadzicie wojnę?
Ralf skinął głową.
Oficer przyjrzał się stojącemu przed nim straszydłu. Przydałyby się pętakowi kąpiel, fryzjer, chustka do nosa i sporo różnych maści.
– Mam nadzieję, że nikt nie został zabity. Są jakieś trupy?
– Tylko dwa. Ale morze je zabrało.
Oficer schylił się i spojrzał uważnie na Ralfa.
– Dwa? Dwóch zabitych?
Ralf znowu kiwnął głową. Za nim cała wyspa dygotała w ogniu. Oficer na ogół potrafił poznać, kiedy ludzie mówią prawdę. Gwizdnął cicho.
Teraz zaczęli nadciągać inni chłopcy, wśród nich wiele jeszcze strasznie małych brzdąców, wszyscy brązowi, z wydętymi brzuchami dzikusów. Jeden z nich podszedł do oficera i zadarł głowę.
– Ja jestem, jestem…
Ale na tym się skończyło. Bowiem Percival Wemys Madison na próżno starał się przypomnieć sobie czarodziejskie zaklęcie, które mu już zupełnie wywietrzało z głowy.
Oficer znowu zwrócił się do Ralfa:
– Zabierzemy was. Ilu was tu jest?
Ralf potrząsnął głową. Oficer spojrzał ponad nim na grupę wymalowanych chłopców.
– Kto tu jest szefem?
– Ja – powiedział głośno Ralf.
Mały chłopczyk ze szczątkami czarnej czapki na rudej czuprynie i z wiszącymi u pasa szczątkami okularów zrobił krok naprzód, ale rozmyślił się i zatrzymał.
– Zauważyliśmy wasz dym. Naprawdę nie wiecie, ilu was tu jest?
– Nie, proszę pana.
– Można by sądzić – rzekł oficer – że brytyjscy chłopcy – jesteście wszyscy Brytyjczykami, prawda? – potrafią się lepiej spisać… to znaczy…