Przywołała obraz pary starych ludzi z Tarpon Drive. Nie mieli najmniejszych szans. Wiedzieli, kogo wychowali. Czy naprawdę sądzili, że dając światu Blaira Sullivana nie będą musieli kiedyś za to zapłacić? Każdy kiedyś spłaca swój dług.
Shaeffer wróciła pamięcią do pierwszego razu, kiedy poczuła w dłoni bezpieczny ciężar rewolweru colt magnum.357, stanowiącego standardową broń policjantów z Monroe. W jego masywności kryło się kojące zapewnienie, że już nigdy nie będzie ofiarą.
Nacisnęła lekko pedał gazu, czując, jak jej nie oznaczony samochód wystrzela do przodu niczym rakieta, z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę gładko przecinając upalne powietrze.
Zaraz pierwszego dnia wstrzeliła jeden z sześciu pocisków w sam środek tarczy. Następnego dnia już dwa na każde sześć. Pod koniec sześciotygodniowego szkolenia pakowała już zawsze sześć na sześć, upychając je ciasno jeden przy drugim w samym środku tarczy. Potem ćwiczyła strzelanie przynajmniej raz na tydzień. Nie zaniedbywała też innych umiejętności, nabierając wprawy w obsłudze mniejszych automatów i armatki wodnej, będącej stałym wyposażeniem większości samochodów policyjnych. Ostatnio zaczęła swój czas na strzelnicy dzielić pomiędzy wojskowy M16 i model dziewięciomilimetrowy, preferowany przez NATO. Ten zresztą najbardziej przypadł jej do gustu; tak bardzo, że zaczęła go nosić do pracy.
Zdjęła stopę z gazu, pozwalając pojazdowi zwolnić do poziomu ograniczenia prędkości. Spojrzała w lusterko, w którym widoczny był inny samochód, jadący szybko, doganiający ją teraz i przechodzący na pas obok, by się z nią zrównać. Był to policjant stanowy w nie oznakowanym fordzie, polujący na piratów drogowych. Musiała zrobić niezłe wrażenie na jego radarze, by wyciągnąć go w taki upał z kryjówki. Po to tylko, by teraz z bliska rozpoznał samochód policyjny. Wychylił się w jej stronę, patrząc uważnie spoza przyciemnionych okularów. Uśmiechnęła się i przesadnie wzruszyła ramionami, widząc, jak twarz mężczyzny odpręża się w uśmiechu. Uniósł jedną rękę, jakby chciał powiedzieć: „Nie ma sprawy”, a następnie oddalił się szybkim zrywem. Włączyła swoje radio, nastawiając je na częstotliwość policji stanowej.
– Tutaj zabójstwa Monroe jeden cztery, odbiór.
– Zabójstwa Monroe, tutaj Willis, drogówka. Namierzyłem cię, jak jechałaś sto pięćdziesiąt. Gdzie ten pożar?
– Przepraszam, Will. Po prostu ładny dzień, działam w słusznej sprawie i chciałam się trochę przewietrzyć. Obiecuję, że spojrzę na licznik.
– Nie ma problemu, jeden cztery. Słuchaj, masz czas złapać coś na ząb? Zaśmiała się. Szybki podryw.
– Niestety, nie w tej chwili. Ale wróć do mnie za parę dni, posterunek w Largo.
– Załatwione.
Zobaczyła jeszcze, jak podnosi rękę i zjeżdża na boczny pas. Będzie miał nadzieję przez kilka dni, pomyślała i zastanowiła się, czy od razu go nie przeprosić. Będzie zawiedziony. Miała jedną, niezłomną zasadę: nigdy nie spała z kimś, kto wiedział, że jest z policji. Nigdy nie spała z kimś, kogo mogłaby jeszcze kiedyś spotkać. Dotknęła znowu blizny nad okiem. Dwie blizny, pomyślała. Jedna na zewnątrz, druga wewnątrz. Nie zatrzymała się aż do Miami.
Recepcjonistka w poczekalni redakcji „The Miami Journal” poinformowała ją, że Matthew Cowarta nie ma w gabinecie. Fala zaskoczenia ogarnęła ją, wyparta w ułamku sekundy przez narastające podniecenie. Czegoś szuka, pomyślała. Albo kogoś. Poprosiła o spotkanie z redaktorem działu miejskiego, próbując naprędce uporządkować własne podejrzenia. Recepcjonistka chwilę rozmawiała przez telefon, następnie wskazała jej miejsce na kanapie. Minęło dobre dwadzieścia minut, zanim redaktor pojawił się wreszcie w dwuskrzydłowych drzwiach.
– Przepraszam, że musiała pani czekać – powiedział szybko. – Byliśmy akurat w trakcie konferencji prasowej; naprawdę nie mogłem wyjść.
– Chciałabym raz jeszcze porozmawiać z Cowartem. – Starała się pozbawić swój głos wszelkich oznak podniecenia.
– Myślałem, że poprzednio spisała pani jego zeznanie.
– Niezupełnie.
– Nie? – Wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że nie ma współczucia dla kogoś, kto nie korzysta z okazji.
– Jest jeszcze parę spraw, które pan Cowart być może pomógłby nam wytłumaczyć.
– Przykro mi, ale nie ma go tutaj – rzekł redaktor. Zmarszczył brwi z niezadowoleniem. – Może ja mógłbym w czymś pomóc? – Jego oferta była aż nazbyt czytelnie nieszczera.
– No cóż – stwierdziła ze sztucznym entuzjazmem – po prostu nie mogę pojąć, w jaki sposób Sullivan miałby to wszystko załatwić, jak nawiązał kontakty… – Machnęła pospiesznie ręką, uprzedzając pytanie redaktora. -… To znaczy, niby wiem, ale cały czas jakoś tego nie czuję. Ciekawa byłam po prostu, czy pan Cowart nie mógłby czegoś dodać do tego, co już powiedział. Może by mi to trochę pomogło. – Chyba zabrzmiało to dostatecznie bezpiecznie. Podejrzewała, że redaktor powinien chyba teraz trochę zmięknąć.
– Cóż, cholera – odezwał się po chwili. – Chyba wszyscy starają się to zrozumieć.
Roześmiała się.
– Co za sytuacja, prawda?
Przytaknął, uśmiechając się. Nadal jednak pozostał ostrożny.
– Myślę, że opowiedział to pani najlepiej, jak mógł. Ale…
– Mam po prostu nadzieję – odparła powoli – że może teraz, kiedy miał trochę czasu do namysłu, przypomniał sobie coś więcej. Wie pan, to zaskakujące, ile ludzie potrafią sobie przypomnieć, gdy dać im trochę czasu.
Redaktor uśmiechnął się.
– Wcale mnie to nie zaskakuje. To, co ludzie potrafią sobie przypomnieć, to też i nasza branża. – Przestąpił z nogi na nogę i wzburzył rzednące włosy. – Pojechał zbierać materiał.
– A można wiedzieć gdzie?
Redaktor zawahał się, zanim odpowiedział:
– Północna Floryda.
Wyglądał przez chwilę tak, jakby świadomość, że to on wydaje komuś informacje, miała go za chwilę doprowadzić do torsji. Shaeffer uśmiechnęła się.
– Duże miejsce, ta północna Floryda.
Wzruszył ramionami.
– Ta sprawa działa się tylko w dwóch miejscach. Zresztą pani dobrze o tym wie. W więzieniu w Starkę i w małym miasteczku zwanym Pachoula. Nie muszę chyba pani o tym mówić. A teraz przykro mi, detektyw Shaeffer, ale muszę już wracać do pracy.
– Czy mógłby pan powiedzieć Cowartowi, że muszę z nim porozmawiać?
– Powiem mu. Ale nic nie mogę obiecać. Gdzie pani teraz będzie?
– Będę go szukała – odparła. Wstała już do wyjścia, kiedy przypomniała sobie o jeszcze jednej rzeczy. – Czy mogłabym poczytać oryginalne artykuły Cowarta?
Redaktor zatrzymał się, rozważając, wreszcie wskazał jej gestem bibliotekę.
– Tam pani pomogą – oznajmił. – Jeżeli miałaby pani jakieś problemy, proszę im powiedzieć, żeby się ze mną skontaktowali.
Stała przy kontuarze, przerzucając ciężki, opasły tom wydań „The Miami Journal”. Uderzyła ją obfitość nieszczęść dokumentowanych przez gazetę. Potem natrafiła już na wydanie niedzielne, z pierwszym artykułem Cowarta, dotyczącym zamordowania Joanie Shriver. Uważnie przeczytała go, robiąc notatki, dokładnie zapisując wszystkie nazwiska i daty.