Jadąc windą na dół, starała się nadać jakiś porządek kłębiącym się w głowie myślom. Winda zatrzymała się miękko na parterze. Andrea Shaeffer zaczęła powoli iść ku wyjściu, kiedy nagłe olśnienie zatrzymało ją na środku korytarza.
Ta sprawa zdarzyła się tylko w dwóch miejscach, tak powiedział redaktor. Pomyślała o potrzasku, w jakim znalazł się Cowart. Co sprowadziło go do Blaira Sullivana?
Morderstwo dziewczynki w Pachouli.
Kto jest powiązany z tamtą sprawą?
Robert Earl Ferguson.
Kto stanowi ogniwo pomiędzy Sullivanem a Cowartem?
Robert Earl Ferguson.
Kto przyniósł mu nagrodę?
Robert Earl Ferguson.
Obróciła się na pięcie i pomaszerowała w róg hallu, gdzie na ścianie wisiały telefony. Zajrzała do notatnika i wykręciła numer informacji w Pensacola. Następnie wybrała numer podany jej przez elektroniczny głos. Po udanym przebrnięciu przez sekretarkę, usłyszała na linii głos adwokata:
– Tutaj Roy Black. Czym mogę pani służyć?
– Panie Black – odparła – mówi Andrea Shaeffer. Dzwonię z „The Miami Journal”. – Uśmiechnęła się, wypowiadając tę półprawdę. – Musimy natychmiast skontaktować się z panem Cowartem, który pojechał do Pachouli, spotkać się z pańskim klientem. Trzeba go odszukać, a nikt nie może znaleźć numeru, który zostawił. Pomyślałam sobie, że może pan będzie mi mógł pomóc… Bardzo mi przykro, że zawracam tym panu głowę…
– Naprawdę nie ma sprawy, panienko. Ale Bobby Earl wyjechał z Pachouli. Wrócił do Newark w New Jersey. Nie wiem, po co pan Cowart wracałby do Pachouli.
– Och! – wykrzyknęła, nadając swemu głosowi wyraz kompletnego zaskoczenia i bezradności. – Zbiera materiał do artykułu opisującego nastroje po egzekucji Blaira Sullivana. Czy uważa pan, że pan Cowart mógłby wobec tego pojechać do Newark? Niewiele nam powiedział o swoich planach, a naprawdę musimy się z nim porozumieć. Czy ma pan może tamtejszy adres? Bardzo mi przykro, że tak pana niepokoję, ale nigdzie nie można znaleźć notatnika z adresami z biurka pana Cowarta.
– Nie mam w zwyczaju wydawania czyichś adresów – oznajmił niechętnie adwokat.
– Och – grała dalej roztrzepaną szczebiotkę – no tak. Nie pomyślałam o tym. Kurczę, jak ja go teraz znajdę? Mój szef urwie mi chyba głowę. Czy wie pan może, jak mogłabym trafić na jego ślad tam, na północy?
Adwokat zawahał się.
– Ach, co tam – powiedział w końcu. – Zaraz go pani podam. Ale musi mi pani obiecać, że nie będzie nigdzie opublikowany i w ogóle nikomu innemu go pani nie poda. Dobrze? Pan Ferguson bardzo stara się o tym wszystkim zapomnieć. Chce zacząć żyć normalnie.
– Naprawdę, poda mi pan? Obiecuję, nikomu. Wiem, jak to jest – prawie krzyczała z udawanym entuzjazmem.
– Proszę sekundkę poczekać – powiedział adwokat. – Poszukam go dla pani.
Czekała. Małe kłamstewka i gra nie przyszły jej trudno. Zastanawiała się, czy uda jej się złapać następny samolot na północ. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, kiedy odnajdzie Fergusona, jednego wszakże była pewna: odpowiedzi na wszystkie jej pytania krążyły gdzieś w pobliżu tego człowieka. Oczami wyobraźni napotkała jego wzrok, patrzący na nią ze zdjęcia w gazecie. Niewinny człowiek.
Rozdział siedemnasty
Samolot zaczynał wyraźnie schodzić do lądowania, chowając się na chwilę w cienkiej zasłonie chmur, spoza której wyłoniło się zbliżające się coraz bardziej lotnisko. Miasto wyglądało z tej wysokości jak klocki dziecka, rozrzucone niecierpliwą ręką po kolorowym dywanie. Słabe, wczesnowiosenne słońce oświetlało grupkę biurowców. Patrząc przez okno, niemalże czuła wilgotny chłód pierwszych dni kwietnia i zatęskniła nagle za nieustępliwym gorącem Florida Keys. Następnie odsunęła od siebie wszystkie myśli, oprócz jednej: jak się zachować względem Fergusona.
Ostrożnie, zdecydowała. Grać z nim jak z silną rybą złapaną na cienką żyłkę; zbyt gwałtowny ruch, czy też zbyt wielki nacisk zerwie żyłkę i tyle go będziesz widziała. Zresztą masz tylko do dyspozycji wyjątkowo cienką nić. Przecież nic właściwie nie wiązało Fergusona z morderstwami na Tarpon Drive, oprócz obecności jednego dziennikarza. Żadnych świadków, odcisków palców czy próbek krwi. Nawet nie modus operandi. Morderstwo małej dziewczynki, mające wyraźne podłoże seksualne, niewiele miało wspólnego z rzezią dwójki staruszków. A jeśli wierzyć Cowartowi i jego gazecie, Ferguson nie był nawet winny pierwszej części tego równania.
Samolot ciął przestrzeń równym łukiem, odsłaniając szeroką wstęgę autostrady New Jersey Turnpike, zdążającej wężowymi skrętami z północy na południe. Ogarnęło ją nagłe przygnębienie. Wyrzucała sobie, że bez zastanowienia wyruszyła w pogoń za potwierdzeniem własnej, dzikiej hipotezy. Była nawet taka chwila, w której chciała złapać pierwszy powrotny samolot na Florydę, by stanąć grzecznie do pracy przy boku Weissa. Wszystko wydawało się takie jasne, gdy była jeszcze w hallu „Journala”. Zasnute, szare niebo nad New Jersey zdawało się szydzić z przepełniającej ją nagle niepewności.
Zastanawiała się, czy Ferguson nauczył się czegoś za pierwszym razem. Jego obraz, który miała w głowie, podkolorowany jeszcze słowami Cowarta, przedstawiał inteligentnego, wykształconego człowieka, w niczym nie przypominającego przeciętnego więźnia. Niedobrze, pomyślała. Jednym z kontrowersyjnych truizmów, o których wiedział każdy policjant, był fakt, że niekoniecznie trudniej jest podstawić nogę komuś, kogo podejrzewają wszyscy. Czasami nawet łatwiej. Jak uważała jednak, w przypadku Fergusona było inaczej. Ale… przypomniała sobie pewną chwilę sprzed sześciu lat. Była wtedy na łodzi rybackiej ojczyma. Wypłynęli przed wieczorem, korzystając z siły odpływu, przelewającego się między filarami niezliczonych mostów łączących wysepki Keys. Klient miał właśnie na wędce wielkiego nitkopłetwa, dobrze ponad sześćdziesiąt kilogramów. Ryba dwukrotnie wyskoczyła z wody, wstrząsając skrzelami, szarpiąc i skręcając się na wszystkie strony, następnie zwaliła się w dół, srebrzysty, śliski kształt, gładko przecinający ciemniejącą toń. Płynęła z prądem, wykorzystując opór wody w walce z naprężoną liną. Klient radził sobie dzielnie, z zacięciem, stękając czasem z wysiłku, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, z plecami wygiętymi w łuk, walcząc z witalnością ryby już prawie od godziny. Wielka ryba nie przestawała przeć naprzód, odwijając coraz więcej żyłki z kołowrotka, kierując się w stronę filarów mostu.
Mądra ryba, pomyślała. Mocna ryba. Wiedziała, że jeżeli uda jej się tam dopłynąć, może zerwać linę o kant słupa. Musiała tylko otrzeć napiętą, pojedynczo skręcaną żyłkę o filar. Ryba znała już smak haczyka. Wiedziała, co to ból, znała siłę liny ciągnącej ją bezlitośnie na powierzchnię. Znajomość rzeczy wzmocniła ją. W jej walce nie było paniki. Tylko stała, inteligentna dzikość, dążąca uparcie w stronę mostu – i ratunku.
To, co zrobiła, wydawało się szaleństwem. Skoczyła w stronę mężczyzny, w sekundzie znajdując się przy jego boku. Jednym wprawnym, impulsywnym ruchem zaklinowała kołowrotek. Następnie wrzasnęła:- „Przerzuć ją! Przerzucaj!” Mężczyzna spojrzał dziko. Wtedy, nie zastanawiając się, co robi, chwyciła oburącz kij jego wędki, wyrwała mu go i wyrzuciła za burtę. Wędzisko zostawiało za sobą małą bruzdę, oddalając się coraz bardziej w oszałamiającym pędzie.
– Co, u diabła… – zaczął mężczyzna z nie ukrywaną złością, po to by za chwilę przerwać, gdy jej ojczym szybkim ruchem steru zawrócił łódkę w kanale i przepłynął pędem pod mostem, prawie ocierając się o filar. Za chwilę mogła podziwiać cień ojczyma na mostku, przebijającego wzrokiem zapadającą ciemność, wreszcie bez słowa wskazującego jakiś kształt na wodzie. Spojrzeli w tamtą stronę i dostrzegli wędkę, z korkiem podskakującym na powierzchni. Gdy podpłynęli bliżej, pochyliła się i wyciągnęła wędkę, jednocześnie zwalniając blokadę kołowrotka.