Pewnie rozmyślałam o Polly. Tak czy inaczej, obudziłam się o drugiej nad ranem i nie mogłam zasnąć. Nie miałam ochoty na film ani książkę, na herbatę było za wcześnie, wobec tego wstałam, ubrałam się i wyszłam. O tej porze zwykle panuje spokój; puby są pozamykane, ulice chłodne i wyludnione. Mieszkam zaledwie milę od Tesco, czasami lubię tam pójść, popatrzeć na oświetlony parking i krzątających się ludzi. Kawiarnię, oczywiście, zamykają na noc. Ale reszta sklepu jest czynna całą dobę. Nie wiedzieć czemu, budzi to moje zadowolenie; lubię wiedzieć, że niektórzy jeszcze pracują, uzupełniają towar na półkach, robią inwentaryzacja wypiekają pieczywo na rano. Nie widzą mnie, ale ja ich widzę: szefów działów, ekspedientki, kasjerów, magazynierów i sprzątaczy. Po hali przemykają pojedynczy klienci: mężczyzna kupuje mleko i papier toaletowy, dziewczyna niesie mrożone pizze i pudełko lodów, starszy pan wybiera chleb oraz karmę dla psa. Zastanawiam się, dlaczego przyszli tak późno; może też nie mogą spać. Może pracują na drugą zmianę albo lubią wyglądać przez wielkie, żółte okna i wyobrażać sobie, że ktoś stoi na zewnątrz.
Nocą nigdy nie odwiedzam Tesco; boję się, że czar pryśnie. Mimo to lubię sobie popatrzeć. Czasem myślę, co by się stało, gdybym spotkała kogoś znajomego – na przykład pana Jedenasta Czterdzieści – kto przychodzi tu w tym samym celu. O drugiej nad ranem wszystko jest możliwe.
Ostatnia noc była mokra i zimna. Włożyłam czerwony płaszcz, kapelusz i rękawiczki. Jestem dobrym piechurem – dużo spaceruję – poza tym nocą odległość rządzi się chyba innymi prawami, gdyż nie minęło dużo czasu, a już dotarłam na parking. Wielki, czerwony szyld Tesco jaśniał nad nim niczym wschodzące słońce. Ulicą z rzadka jeździły samochody; w blasku reflektorów mokry asfalt wyglądał jak wysadzany diamentami. Naprzeciw mnie dwoje młodych ludzi przechodziło na pasach: rosły mężczyzna w dżinsach i skórzanej kurtce oraz dziewczyna w kusej spódnicy, cienkiej bluzce i adidasach na grubej podeszwie. Chyba się kłócili. Stałam w cieniu; gdy weszli w obszar rzęsistego światła, zobaczyłam jej twarz pokrytą grubą warstwą makijażu, negatyw znajomych rysów pod strzechą rozświetlonych włosów. Cheryl.
Nie zwrócili na mnie uwagi. Mówili pośpiesznie, podniesione głosy odbijały się głucho o asfalt, tłumiąc słowa. Jim – my chwycił Cheryl za ramię; wyszarpnęła je i usłyszałam, jak mówi: „Nie, tym razem nie, daj spokój”. Odgłos nadjeżdżającego samochodu zagłuszył resztę. Samochód zwolnił. Cheryl spojrzała na Jimmy’ego i potrząsnęła głową. W świetle latarni zobaczyłam jego żółtą, wykrzywioną twarz; gwałtownie wyrzucał z siebie słowa. Cheryl znów potrząsnęła głową, wskazując na drogę. Jimmy uderzył ją w twarz, raz, ale bardzo mocno. Głośny policzek dotarł do mnie z sekundowym opóźnieniem – plask – niczym szyderczy aplauz. Ujrzałam twarz kierowcy, który podjechał do krawężnika. Cheryl podniosła rękę do twarzy. Samochód przystanął.
Chyba nie powinnam była się wtrącać. Jak wspomniałam, nie znoszę wścibstwa. Ale to była jej twarz: młoda, znajoma twarz, widoczna jak na dłoni. Przypomniałam sobie, jak naśladuje Bette Davis z piórem zamiast papierosa, jak wybucha rubasznym śmiechem. I mimo natłoku klientów najbardziej ceni sobie moje towarzystwo, zachowuje się kulturalnie i zawsze nazywa mnie panną Golightly.
– Cheryl, nie! – Bezwiednie ruszyłam do przodu. Odwróciła się w moją stronę: zobaczyłam usta ułożone w kształt litery O, wytrzeszczone oczy. Jimmy też się obejrzał. Korzystając z jego nieuwagi, Cheryl wyszarpnęła rękę i wskoczyła do samochodu. Koła zapiszczały na mokrym asfalcie. W oknie mignęła jej twarz, dłoń przyciśnięta do szyby. Odjechali. Zostałam sama z Jimmym.
Chwilowa panika ustąpiła miejsca gwałtownej złości. Jimmy wybałuszył na mnie oczy. Był wściekły i oszołomiony; stał z głową pochyloną do przodu jak szarżujące zwierzę. Chciałam rzucić mu jakąś ciętą uwagę, ale nic nie przychodziło mi na myśl. Tak jakby słowa stały się tępe i bezużyteczne. Nagle poczułam, że łzy wzbierają mi pod powiekami.
Obserwowaliśmy się przez chwilę. Naraz parsknął śmiechem.
– Co ty tu robisz?
Mówił bełkotliwym głosem; widziałam, że jest pijany. Z bliska wyglądał mniej strasznie, jak wyrośnięty, zmęczony życiem chłopak. Jego przekrwione oczy wyrażały niepewność. Pomyślałam o samochodzie, który zwolnił i podjechał do krawężnika. I o biednej Cheryl, która lubiła „Pretty Woman”, zanim odkryła „Piękność dnia”, i nadal wierzyła w szczęśliwe zakończenia. No i je ma, stwierdziłam gorzko. Szczęśliwe zakończenie i księcia na dokładkę.
Książę zmierzył mnie błędnym wzrokiem.
– Jak to cię nazywają, skarbie?
„Skarbie” przebrało miarę. Pogarda dla tego człowieka nagle rozjaśniła mi w głowie, uświadomiła, kim naprawdę jestem. Udawana, różana jutrzenka szyldu Tesco stała się największym, najjaśniejszym kinem świata. Popatrzyłam Jimmy’emu prosto w oczy, zachodząc w głowę, jakim cudem Cheryl – albo ktokolwiek inny – mogła się go bać.
– Nazywają mnie panną Golightly [Nawiązanie do Holly Golightly, bohaterki opowiadania i filmu „Śniadanie u Tiffany’ego”. (Przyp. tłum.).] – odparłam.
– Dzień dobry, panno Golightly.
Jestem zaskoczona. Pan Jedenasta Czterdzieści zjadł śniadanie i siada naprzeciw mnie, stawiając przed sobą filiżankę herbaty. Po raz pierwszy zwrócił się do mnie, używając tego przezwiska*. Muszę mieć zdziwioną minę, gdyż uśmiecha się przepraszająco.
– Mam nadzieję, że pani nie przeszkadzam?
– Mnie? – Mój głos brzmi chropowato, dziwnie. – Ja… – Spoglądam na Cheryl, która wyciera stół. Nie zwraca na nas uwagi; stoi bokiem, ze spuszczonymi oczami. Oczywi ście nie wie, że we wczorajszym kierowcy rozpoznałam pa na Jedenasta Czterdzieści; nie ma pojęcia, czego zdążyłam się domyślić.
Jedenasta Czterdzieści nie traci rezonu. W nocy chyba mnie nie widział, bo zachowuje się równie naturalnie i uprzejmie jak zawsze. Czasem tylko machinalnie skubie palcami czerwony goździk, co może świadczyć o podenerwowaniu.
Smaruję drożdżówkę masłem. Nie wiem, co powiedzieć. Jego hipokryzja budzi mój niesmak.
– Czekam na przyjaciółkę – dodaję, trochę zbyt późno.
– Ja też – odpowiada Jedenasta Czterdzieści.
Ma niebieskie oczy, intensywne na tle siwych włosów, oraz kanciaste, kształtne dłonie. Na lewej ręce połyskuje obrączka. Cheryl hałasuje tacą z sosami. Zastanawiam się, kiedy ostatnio jadłam śniadanie w męskim towarzystwie.
W zakładzie Meadowbank przebywa zaledwie sześciu mężczyzn. Większość z nich to spokojni ludzie, choć pan Bannerman bywa natrętny. Pielęgniarki trzymają go w ryzach, a jego sprośne uwagi puszczają mimo uszu. Mimo to jestem zadowolona, że mieszka daleko od pokoju Polly, która czasem nazywa go Louisem. Próbuję tłumaczyć, że Louis umarł wiele lat temu, ale ona potrząsa głową i nie wierzy. Może to i dobrze.
Wiem, że wyrzuty sumienia są bezcelowe. To wszystko wydarzyło się tak dawno temu, w czasach naszej młodości.
W chwili śmierci Louis liczył sobie zaledwie trzydzieści sześć lat, był jeszcze młodzieńcem. Teraz nie mam nawet pewności, czy darzyłam go sympatią. Mam w każdym razie nadzieję, że tak właśnie było, że nie powodowała mną zwykła zazdrość o starszą siostrę. Zginął tamtego lata, w idiotycznym wypadku podczas akrobacji spadochronowych opodal Aix-les-Bains. To był zwykły wypadek; niejeden młody mężczyzna grozi samobójstwem, kiedy dziewczyna przestaje się z nim spotykać, ale cokolwiek gadali ludzie, nie łączyło nas nic poważnego. Lecz od tamtego dnia Polly zmieniła się nie do poznania.
Gdy jest w dobrym nastroju, lubi o nim opowiadać, wymyśla historie o ich wspólnym życiu. O tym, jak się pobrali, spłodzili dzieci i razem zestarzeli. Przekonuje pielęgniarki, że sukienka, którą ostatnio kupiłam jej pod choinkę, to prezent rocznicowy od męża.