– Louis nigdy nie zapomina o naszych rocznicach – oświadcza, naśladując dawną, energiczną Polly. – I gdyby nie pilny wyjazd za granicę, na pewno byłby tu dzisiaj z nami.
Grzanka zupełnie wystygła i przylgnęła do talerza. Dolewam do filiżanki gorącej wody i dopełniam mlekiem z dzbanuszka. Próbuję nie patrzeć na pana Jedenasta Czterdzieści, udaję, że go nie ma.
Ale on wyciąga portfel i wyjmuje z niego małą czarno – - białą fotografię. Przysuwa ją w moim kierunku.
Na zdjęciu Cheryl wygląda na jakieś czternaście lat; chuda, nadąsana dziewczynka o długich brązowych włosach. Kobieta obok niej jest stara i tęga; nie ma w niej nic szczególnego. Mężczyzna uśmiecha się do obiektywu, to pan Jedenasta Czterdzieści. Na zdjęciu wreszcie dostrzegam podobieństwo.
– Pan jest dziadkiem Cheryl? – Głos lekko mnie zawodzi; ściągam na siebie uwagę pary z sąsiedniego stolika.
Kiwa głową.
– Uciekła z domu, kiedy miała osiemnaście lat. Latami próbowałem ją odszukać. Przychodzę tu w każdą sobotę, żeby na nią popatrzeć. W nadziei, że coś się zmieni.
A więc dlatego przychodzi, myślę. W odświętnym ubraniu, z kwiatem w butonierce jak zalotnik.
– Oboje naopowiadaliśmy dużo głupstw. Rzeczy, których potem żałowaliśmy. I których nie dało się naprawić.
– Wszystko da się naprawić – mówię, po czym na wspo mnienie Louisa zaczynam wątpić we własne słowa.
– Mam nadzieję. – Dopija herbatę. W tle słychać uproszczoną wersję utworu Henry’ego Manciniego. – Odkąd pa nią poznała, panno Goligthly, ogromnie się zmieniła. Moim zdaniem bardzo jej pani pomogła. Zdobyła jej zaufanie, czego ja nie umiałem dokonać.
– My tylko rozmawiamy o filmach.
– Opowiadała mi wczoraj w nocy. – Jego zatroskana twarz to mapa zmarszczek. – Zmarnowaliśmy tyle czasu. Tyle czasu. – Wzdycha. – Ona nadal z nim jest. Z tym chłopa kiem, dla którego nas zostawiła. Z Jimmym.
Kryję zdziwienie. Wierność to ostatnia rzecz, o jaką podejrzewałabym chłopaka Cheryl.
– Wielokrotnie ze sobą zrywali – wyjaśnia pan Jedenasta Czterdzieści. – Tak mi mówiła. Ale ciągle do siebie wracają.
Tym razem chyba przemówiłem jej do rozsądku. Wczoraj…
Nocą, kiedy nie może zasnąć, często jeździ bez celu samochodem. Mam niedorzeczną ochotę wyznać, że właściwie robię to samo.
Cheryl obserwuje nas zza kontuaru. Zdjęła kawiarniany fartuch. Podnoszę rękę w nadziei, że podejdzie. Lecz kiedy wydaje się o krok od podjęcia decyzji, nieoczekiwanie przystaje, a jej wzrok wędruje w odległy kąt sali. Na jej twarzy malują się czułość i smutek. Odwracam głowę, śledząc jej spojrzenie.
Jimmy. Wygląda lepiej niż w nocy, ma na sobie czyste dżinsy i białą koszulkę. Stoi z opuszczoną głową. Towarzyszy mu mały chłopiec, siedmio-, najwyżej ośmioletni, w szortach i swetrze z nadrukiem Pokemona. Trzyma mężczyznę za rękę jak treser prowadzący niedźwiedzia. Spodziewam się, że Jimmy coś zrobi, ale on nie rusza się z miejsca.
Widzę, że Cheryl się waha. Patrzy na Jimmy’ego i chłopca. Przenosi wzrok na mnie. Postępuje krok do przodu. Pan Jedenasta Czterdzieści, który również śledzi sytuację, robi ruch, jakby zamierzał wstać. Na jego twarzy widać napięcie.
– Cheryl! – Głos Jimmy’ego przebija się przez kawiarniany zgiełk niczym pisk ostrzonej brzytwy. Jestem przekonana, że podejdzie, ale on stoi niewzruszony i patrzy na Cheryl, która nie oglądając się za siebie, podchodzi do naszego stolika.
Ma wilgotne oczy. Całuje pana Jedenasta Czterdzieści w policzek. Ubrana na czarno, bez makijażu i z upiętymi włosami wydaje się odmieniona, prawie obca.
– Pomyślałam, że zacznę wszystko od nowa – mówi do mnie. – W Londynie mam przyjaciółkę, która załatwi mi w Palladium pracę sprzątaczki, żebym mogła jakoś przetrwać.
Może nawet pójdę na wieczorowy kurs aktorski. Zdobędę zawód. Osiągnę coś w życiu. – W jej uśmiechu widzę cień dawnej, hałaśliwej Cheryl. – Ciągnie mnie do kina, nawet jeśli miałabym tam tylko sprzątać albo sprzedawać popcorn.
Jimmy nadal stoi jak wryty. Wyczuwam jego obecność; wielki, zgarbiony mężczyzna z porażką wypisaną na twarzy. Chłopiec piskliwym głosem dopomina się o colę.
– Powiedziałabym ci, dziadku – mówi do pana Jedenasta Czterdzieści. – Naprawdę. Ale minęło tyle czasu, odkąd… Nie wiedziałam, jak zacząć.
– Jak ma na imię chłopiec? – pyta pan Jedenasta Czterdzieści.
– Paul.
Kiwa głową.
– Dobre imię.
Cheryl uśmiecha się nieznacznie.
– Po tobie.
A więc ma na imię Paul, myślę. Ciekawe, jakie nosi nazwisko. Nawet nie spytałam o to Cheryl. Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno.
– To dobre dziecko – ciągnie z determinacją Cheryl. – Inne niż jego pogięci rodzice. Spodoba mu się w Londynie. Będzie tam miał mnóstwo rzeczy do oglądania. Wszystko się ułoży. Na pewno.
Pan Jedenasta Czterdzieści – Paul – patrzy na nią uważnie. Następnie mocno ściska jej rękę.
– Nie wracasz ze mną?
– Dziadku. – Znowu ma wilgotne oczy. – Wiesz, że nie mogę.
– Dlaczego? Pomogę ci wychować chłopca. Nie potrzebujesz… – Nie jest w stanie wypowiedzieć na głos imienia Jimmy’ego. – Nie potrzebujesz już tego mężczyzny. Jest nieodpowiedzialny. I nieobliczalny.
– Wiem – mówi z uśmiechem Cheryl. – Wiem o tym od dawna.
– No to dlaczego chcesz z nim zostać? Po co zawracać sobie nim głowę? – Patrzy na nią płomiennym wzrokiem. Czuję, że powinnam go jakoś pocieszyć, ale Cheryl powstrzymuje mnie spojrzeniem.
– Potrzebuje mnie – mówi łagodnie. – Obaj mnie potrzebują. Zeszłej nocy przemyślałam wiele spraw. Byłam gotowa odejść, uciec i rozpocząć nowe życie. Ale potem uświadomiłam sobie coś, o czym wcześniej nie pomyślałam. – Ujmuje nasze dłonie, Paula i moją. – Zrozumiałam, że życie to nie film. Mogłabym zmarnować życie, czekając na księcia, który nigdy się nie zjawi. Albo też wykorzystać to, co mam, żeby poprawić swój los. – W jej cichym głosie pobrzmiewa stanowczość. – Czy nie po to kazała mi pani oglądać te wszystkie filmy, panno Golightly? Żeby mnie ostrzec? I nauczyć, że jeśli marzę o szczęśliwym zakończeniu, muszę stworzyć je sama?
Poniewczasie chcę ją prosić, żeby nazywała mnie Molly. I dodać, że nie całkiem o to mi chodziło. Lecz w przeciwieństwie do mnie Cheryl emanuje niezmąconą pewnością siebie. Naraz spoglądam na siebie jej oczami i widzę smutną, samotną staruszkę, która szuka schronienia w filmowej rzeczywistości i kurczowo trzyma się swoich drobnych przyzwyczajeń. Wszystko musi być lepsze niż to, nawet Jimmy i jego humory. Przynajmniej Jimmy istnieje naprawdę. I należy do niej.
– Wierzę, że tym razem rzeczywiście chce się zmienić. Naprawdę się stara. Dla dobra Paula. – Uśmiecha się trochę zbyt szeroko. – Kiedy go bliżej poznać, nie jest taki zły.
Żaden z niego Cary Grant, ale… Przynajmniej jest prawdziwy. I ona pewnie go kocha, na swój sposób. Nieprawdaż?
– Przynieść świeżą herbatę? Ta zupełnie wystygła.
Jej prostoduszna życzliwość prawie wyciska mi łzy z oczu.
– Nie, dziękuję. Może tym razem sama się pofatyguję?
Dobrze maskuje zdziwienie.
– Zawołam którąś z dziewcząt.
– Później. – Oko mi się rozmaże, stwierdzam w duchu. – Będę za tobą tęsknić, Cheryl.
– Ja za panią również.
Chwilę patrzymy na siebie bez słowa. Naraz uśmiecha się nieoczekiwanie.
– Dalej, panno Golightly. Niech pani to powie. Jeden, ostatni raz. – Odwraca się do Paula i mocno obejmuje go ramionami. – Zaraz zobaczysz, dziadku. Mówi zupełnie jak ona. Są nie do odróżnienia.