Выбрать главу

Wiem, o które słowa jej chodzi. To kwestia ze „Śniadania u Tiffany’ego”, kiedy Audrey Hepburn opowiada o trzęsionce, o strasznym, niewytłumaczalnym lęku. Owo uczucie strachu i zagubienia ogarnia mnie i teraz; zastanawiam się, czy Polly odczuwa to samo w swoim pokoju w Meadowbank, w towarzystwie znudzonej pielęgniarki i w poczuciu straconych złudzeń. O tak, dobrze je znam. Przekonałam się, że najlepiej mi robi, kiedy wsiądę w taksówkę i pojadę do Tiffany’ego. To od razu działa na mnie kojąco.

– Może innym razem.

Chce zaprotestować, ale mały Paul zaczyna się niecierpliwić: podskakuje i macha pulchną rączką. Na twarzy Jimmy’ego maluje się rezygnacja. Czeka.

– Dobrze. – Cheryl prostuje plecy i przyklepuje włosy. – Jak pani chce.

Pan Jedenasta Czterdzieści, Paul, przytrzymuje jej rękę.

– Jest pewna, kochanie? – pyta. – Będziemy w kontakcie? Poradzisz sobie?

Kiwa głową.

– Jasne. Nie mówię, że będzie łatwo… – Raptem ponownie staje się Bette Davis, macha wyimaginowanym papierosem. – Mężczyźni to dranie. – Beztrosko przekręca kwestię, jej rubaszny śmiech jest cieniem jej dawnego śmiechu. – Ale co, u diabła, by bez nas zrobili?

Następnie odwraca się do swoich mężczyzn – wyprostowana, komicznie dostojna postać w czarnych baletkach i rybaczkach – i nagle wiem, kogo mi przypomina: Charliego Chaplina, niepokonanego małego trampa, który często obrywa, ale nigdy nie daje się złamać, wiecznie optymistyczny w obliczu smętnego, obojętnego świata. Ku własnemu zdumieniu wybucham najpierw śmiechem, a potem płaczem.

Pan Jedenasta Czterdzieści w milczeniu czeka, aż mi przejdzie. Podniósłszy wzrok, widzę, że przyniósł imbryk ze świeżą herbatą Earl Gray, mleko w tycim dzbanuszku i dwie kostki cukru na talerzyku. Starannie wycieram oczy chusteczką; na materiale zostają czarne smugi. Nie mam wątpliwości, że żadne z nas nie zobaczy więcej ani Cheryl, ani jej dziecka.

Herbata jest doskonała. Smakuje domem i dzieciństwem, rozmiękłymi herbatnikami i przebaczeniem. Wszystko da się naprawić, powtarzam w duchu, co wywołuje kolejną falę łez. Jedenasta Czterdzieści czeka cierpliwie.

Ponownie wycieram oczy. Mam opuchnięte powieki – co za farsa. Przywołuję się do porządku: jestem stara, moja próżność jest nie tylko niewskazana, lecz wręcz idiotyczna. Ale Paul z uśmiechem wyjmuje z wazonu czerwony goździk, kładzie go na blacie i przysuwa w moim kierunku.

– Lepiej? – pyta. Szczery uśmiech mężczyzny przypomina uśmiech Cheryl. Podziwiam jego hart ducha. Biorę głęboki oddech i na chwilę przymykam oczy. Kiedy je otwieram, czuję lekką poprawę nastroju. Wprawdzie nie jesteśmy u Tiffany’ego, ale tutaj jest bezpiecznie: słońce świeci przez szyby, w powietrzu unosi się woń świeżego pieczywa, słychać odgłosy krzątaniny. Tutaj nie zdarzy się nic napraw dę złego.

Ściągam rękawiczki i poprawiam włosy; na szczęście mam w torebce puderniczkę i paroma zręcznymi ruchami naprawiam szkody. Żadna ze mnie Audrey, ale Paula też trudno nazwać Georgem Peppardem. W jego spojrzeniu dostrzegam aprobatę.

– I co? – pytam z uśmiechem. – Jak się prezentuję?

Pański numer, panie Lowry!

To żadna tajemnica, że liczby rządzą naszym życiem. Pewnie dlatego tak ich nie znoszę.

Jestem kolekcjonerem. To moja praca i moje hobby. Kolekcjonuję ryzyko. Oceniam konsekwencje. Zbieram oderwane przykłady zjawisk statystycznie marginalnych i na ich podstawie tworzę wielkie równanie. Główny cel mojego działania jest dość prozaiczny: zarabiam pieniądze dla dużej firmy ubezpieczeniowej, która mnie zatrudnia. Cel drugorzędny, egzystencjalny, związany jest z dążeniem do zrozumienia oraz – śmiem twierdzić – rozrywką. Jak wspomniałem, jestem kolekcjonerem.

Na przykład czy mieliście pojęcie, że przeciętny londyńczyk płci męskiej w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat – przy nienagannym stanie zdrowia i dobrym wzroku – ma jedną szansę na mniej więcej jedenaście tysięcy, że podczas przechodzenia przez jezdnię zostanie potrącony przez samochód? Gdy uwzględnimy czynniki streso – genne w pracy (nieobecność na ważnym spotkaniu, nagły dzwonek telefonu komórkowego), prawdopodobieństwo wyniesie jeden do sześciu tysięcy. Jeśli już zostanie przejechany, ma jedną szansę na trzy, że przeżyje. Co ciekawe, w centrum Londynu dochodzi prawdopodobieństwo jak pięć do jednego, że samochód okaże się taksówką.

Dlatego zawsze jestem bardzo ostrożny, przechodząc przez ulicę. Uważam również na to, co jem i piję – przynajmniej tak było do niedawna. Z tymi statystykami nigdy nic nie wiadomo: niektóre, podobnie jak choroby, latami leżą uśpione, zanim postanowią uderzyć; inne zaś przypuszczają atak czołowy jak szarżujący bizon. Tak czy inaczej, przez całe życie unikałem ryzyka, które szacuję na co dzień: nie latam samolotem, nie uprawiam niebezpiecznych sportów, nie jadam niepasteryzowanego sera, czerwonego mięsa oraz żywności zmodyfikowanej genetycznie. Życie w Londynie samo w sobie niesie zagrożenie, lecz co pół roku przechodzę rutynowe badania lekarskie, unikam tytoniu, jem tłuste ryby i regularnie badam mosznę, co daje mi przekonanie, że zmniejszam ryzyko zachorowania, nie obniżając jakości mego życia.

Moja żona uważa, że statystyki są nudne jak flaki z olejem. Być może mnie też uważa za nudziarza. W gruncie rzeczy mam podstawy, by tak sądzić. Niemniej jednak kobiety nie posiadają naszej precyzji, celują w niedomówieniach i nielogicznym myśleniu oraz bezmyślnie szastają pieniędzmi. Kiedy zaś człowiek wytknie im wspomniane niedociągnięcia, zazwyczaj (dziewięć razy na dziesięć) obrażone uciekają do łazienki w obłoku Chanel numer 5, wykrzykując, że odbierasz im radość życia, masz spać na sofie, a na dodatek jesteś samolubnym bydlakiem, któremu w głowie tylko liczby.

Lecz bez względu na dezaprobatę mojej żony, naszym życiem rządzą właśnie liczby. I czy chodzi o banalny cud zapłodnienia (pięćdziesiąt tysięcy plemników uczestniczących w maratonie pływackim o złote jajo), czy też pojedyncze, dziwne i przykuwające uwagę zdarzenie (mężczyzna wypada z uszkodzonego samolotu, po czym bezpiecznie ląduje na grzbiecie olbrzymiego orła), w każdy wybór, każdy etap podróży, od przekroczenia jezdni do wejścia na pokład feralnego samolotu, wpisane są nieskończenie zróżnicowane możliwości.

Weźmy na przykład następującą sytuację. W roku 1954 pewien Francuz o nazwisku Joseph Dumont postanowił popełnić samobójstwo, skacząc z wieży Eiffla. Rzucił się z pierwszego pomostu widokowego i zdążył przelecieć pięćdziesiąt siedem metrów, kiedy porwał go potężny podmuch wiatru i bezpiecznie osadził na metalowej konstrukcji. Czynnik ryzyka wynosił, jak wyliczyłem, prawie milion do jednego, gdy uwzględnić wagę, wiek oraz kondycję niedoszłego denata, warunki pogodowe, porę dnia, prędkość oraz kąt spadania, no i, oczywiście, czynnik X – przysłowiowy palec boży, ową nieskończoną (tudzież urojoną) liczbę – który jest nieokreślony, niezidentyfikowany, niewysłowiony i tym podobne.

Pozostali mieli mniej szczęścia. Spośród trzystu sześćdziesięciu dziewięciu samobójców skaczących z wieży większość spadała na rozszerzające się ku dołowi podpory. Ciała niejednokrotnie zaplątują się wtedy w metalową konstrukcję, skąd wydobywają je strażacy. W roku 1974 pewien mężczyzna skoczył z wieży przy dużym wietrze, który – podobnie jak w przypadku monsieur Dumonta – zniósł go w stronę budowli, po czym nabił na barierkę ochronną. Nieszczęśnik tkwił tam jak na rożnie, z kością udową sterczącą między obojczykami, przez blisko godzinę, zanim wreszcie wyzionął ducha, co po pierwsze świadczy, że czynnik X nie zawsze jest łaskawy, choć nie brakuje mu swoistej ironii, po drugie zaś dowodzi, że nie warto lekceważyć warunków atmosferycznych.