Nie zdołałem ustalić, czy monsieur Dumont (pod wrażeniem owego cudu prawdopodobieństwa, do którego się nieświadomie przyczynił) obrał inny kierunek i postanowił sycić się radością życia, czy też ponownie skoczył z wieży, by dokończyć dzieła. Jakkolwiek było, szanse na powtórzenie całej sytuacji są tak nikłe, że właściwie nie istnieją – tak jak prawdopodobieństwo wygranej na loterii – a więc monsieur Dumont na zawsze opuszcza scenę, mając na koncie ów ekscentryczny wkład w folklor skrajności.
Co dziwne, chyba nikt nie rozważa tej kwestii podczas zakupu kuponów loteryjnych. Moja sąsiadka, pani Parsons, uboga emerytka, od początku istnienia loterii co tydzień wysyła kupon, zawsze wybierając te same numery w błędnym przekonaniu, że tym samym zwiększa swoją szansę na wygraną. Wspomniane numery to: data urodzenia, data ślubu ze świętej pamięci panem Parsonsem (wypadek w miejscu pracy, nieszczęśliwy, choć niezbyt zaskakujący, zważywszy na nieostrożność zmarłego oraz fakt, że rzadko przestrzegał zasad bezpieczeństwa) oraz – co najważniejsze – jej „szczęśliwy numerek”, siódemka, strażnik wszechwładnego czynnika X, który pewnego dnia (jak wierzy pani Parsons) przyjmie ją do grona wybrańców bożych.
Powinienem uświadomić sąsiadce, że w losowo zebranej grupie Europejczyków w wieku od osiemnastu do sześćdziesięciu pięciu lat osiemdziesiąt dwa procent wskaże siódemkę jako swoją szczęśliwą liczbę. Lecz pani Parsons jest tak gorliwa i pełna nadziei, że nie mam serca tego uczynić ani też przestrzec, że szanse na wygraną – jej czy kogokolwiek innego – są tak niewielkie, iż zakup kuponu minimalnie je zwiększa. Prawdopodobieństwo znalezienia szczęśliwego kuponu na ulicy bądź otrzymania go od przyjaciela niemalże równa się szansom biednej pani Parsons, która od dwudziestu lat z nabożnym zaangażowaniem co tydzień skreśla cyfry. Mimo to nie traci nadziei, co chyba stanowi główną atrakcję przedsięwzięcia. Ostatecznie, cóż innego jej pozostaje? Niedzielna msza, codzienny odcinek ulubionego serialu, siedemdziesiąt funtów zapomogi tygodniowo (jako nieco chybiona rekompensata za śmierć pana Parson – sa, który powinien był włożyć kombinezon ochronny), fryzjer co dwa tygodnie (szampon, płukanka i modelowanie, cztery funty pięćdziesiąt; mąż bardzo by to docenił) oraz promyk nieustającej nadziei, że Szczęśliwa Liczba Siedem któregoś dnia wkroczy na scenę niczym bohaterka jednego z jej ulubionych romansów.
Może tak się stanie. Niech staruszka ma coś z życia. Jednakże szczęścia nie liczy się w liczbach. Weźmy takie dwadzieścia dwa. Po dwudziestu dwóch latach małżeństwa uwielbiana dziewczyna – lat osiemnaście, 90-60-90, w wyniku okrutnej alchemii czasu przeobrażona w osowiałą grubaskę, która ożywia się tylko na „Przyjaciół” tudzież okazjonalną porcję chińszczyzny – oświadcza, że pragnie odnaleźć siebie. Następnie odchodzi, zabierając ze sobą dzieci (szesnaście i dziewięć lat), dom (sto dwadzieścia tysięcy funtów), psa (osiemdziesiąt pięć lat psich), samochód (nissan sunny, rocznik 1988) oraz tajemniczy czynnik X – zapach lakieru do włosów (Elnett,?5,99), ryczący godzinami telewizor, odgłosy obecności drugiego człowieka i nagrzaną stronę łóżka, kiedy co rano wstawała do pracy, a ja leżałem kolejne pięć minut w błogim oczekiwaniu na aromat parzonej kawy.
„Odnaleźć siebie” znaczy oczywiście znaleźć kogoś innego. W tym wypadku jest to Facet z Roboty (metr siedemdziesiąt dziewięć, trzydzieści jeden lat). „Kocha dzieci, polubiłbyś go, nadal możemy być przyjaciółmi” – spośród setki rozwodników dziewięćdziesiąt jeden procent słyszy (bądź wypowiada) identyczne frazesy. Oto ja, jeden na czterech, wciąż żyjący liczbami, lecz pozbawiony mistycznego czynnika X, którym raduje się pani Parsons i który zainicjował sławetny lot monsieur Dumonta.
Poniżej przedstawiam niektóre ze wspomnianych liczb.
Czterdzieści pięć tysięcy (dochód roczny brutto, w funtach).
Dwieście pięćdziesiąt (czynsz za kawalerkę w Shepherd’s Bush).
Dwieście pięćdziesiąt (liczba włosów wypadających każdego dnia, głównie na czubku głowy).
Czterdzieści osiem (wiek, w latach).
Sto trzydzieści na dziewięćdziesiąt (ciśnienie krwi, w spoczynku).
Ósma piętnaście (metro do Hammersmith).
Ósma trzydzieści pięć (metro na Leicester Sąuare).
Ósma czterdzieści pięć (pokonanie krótkiego odcinka do biura).
Ósma czterdzieści siedem (przypadkowe odkrycie małej karteczki przyklejonej do buta).
Był to kupon loteryjny. Schowałem go do kieszeni. Wydarzyło się to trzy tygodnie temu.
Pani Parsons była szczerze uradowana. Sądzę, iż w mniemaniu staruszki potwierdza to istnienie czynnika X i jednocześnie przybliża do celu ją samą. Dziesięć milionów funtów – dziesięć milionów! – przy prawdopodobieństwie wygranej wynoszącym jeden do jakichś piętnastu milionów.
Konsekwentnie odmawiam wywiadów. Moja żona – była żona – nie ma podobnych obiekcji. Moi, i wkrótce dawni, współpracownicy również nie omieszkali wyrazić własnego zdania. Właściciel poprzedniego mieszkania odmalował wzruszający obraz mojego dotychczasowego życia – określił mnie jako człowieka punktualnego, kurtuazyjnego, pogrążonego w niemej desperacji. Podobnie wyrażali się byli sąsiedzi, których część rozpoznała mnie na zdjęciach.
Tylko pani Parsons okazała się niewzruszona. „Zostawcie biedaka w spokoju!”, krzyknęła do grupki fotografów, którzy powitali mnie w drodze do pracy. „Dajcie mu żyć!”. Lecz ich zaciekłość narasta proporcjonalnie do mojego oporu. Przeniosłem się do nieumeblowanego mieszkania w Knightsbridge, wziąłem trzytygodniowy urlop w ramach wypowiedzenia i zgoliłem wąsy. Cóż więcej mogę zrobić? Czuję się jak monsieur Dumont, nieoczekiwanie zmieciony z kursu i zmuszony do ponownego określenia trasy lotu. Zastanawiam się, czy był wdzięczny losowi. Czy stał sparaliżowany, na rozdygotanych nogach, na skraju przepaści, z przerażeniem patrząc w dół?
Przez pierwszych kilka dni znajdowałem się w stanie bliskim euforii. Po raz pierwszy w życiu poszedłem na zakupy nie z konieczności, ale czystej, frywolnej pasji kolekcjonowania liczb. Kupiłem następujące rzeczy:
Dla żony, jeden zegarek Patek Philippe z diamentami (?12 500).
Dla córki, jedna sukienka koktajlowa, czarna, rozmiar dziesięć, Miu Miu (?800).
Dla syna, jeden zdalnie sterowany samochód, Hamley’s (?299).
Dla współpracowników, jedna mała skrzynka szampana Veuve Cliąuot (?150).
Dla pani Parsons, apaszka (Hermes,?150), płaszcz przeciwdeszczowy (Aquascutum,?490), bukiet róż (różowych,?95), prenumerata czasopisma „Prawdziwy romans” oraz dożywotnie dostawy do domu kuponów loteryjnych (ze wskazaniem numerów), w każdy poniedziałek rano.
Ostatni punkt sprawił mi szczególną frajdę. Niebawem poczułem się jednak dziwnie wypalony, jak dziecko w sklepie z zabawkami, któremu powiedziano, że przejmuje na własność nie tylko ów sklep, ale i całą fabrykę, co spowodowało, że tygodniowe kieszonkowe w wysokości pięćdziesięciu penów (od Bożego Narodzenia skrzętnie ciułane na nową kolejkę) stało się raptem żałosną kwotą.
Zmobilizowawszy się na kolejne dwa dni, dokonałem zakupu smukłego zestawu stereo u Banga & Olufsena, cukierkowo różowej lodówki Smega w Harrodsie oraz niedużego, ale pięknego tureckiego dywanu w butiku przy Knightsbridge. Do tego doszła kolekcja jedwabnych krawatów, sześć koszul od Thomasa Pinka, spinki do mankietów Paula Smitha oraz buty Lobba. Siłą rozpędu zakupiłem też trzy garnitury u krawca z Savile Row, zanim poniewczasie zdałem sobie sprawę, że skoro rzuciłem pracę, zabraknie okazji, aby je wkładać.
Następnie zadzwoniłem do żony. Jak było do przewidzenia, ulotny czynnik X zadziałał i tutaj – kobieta zaczyna snuć wizję ewentualnego pojednania, lustrując jednocześnie mój nowy garnitur bacznym i zaciekawionym spojrzeniem, zarezerwowanym dotąd na wyłączność „Przyjaciół” oraz niektórych rodzajów lodów czekoladowych.